Stan ten pogłębia się wraz z
obrotem planet. Jak mówią przysłowia mądrościowe ludu pracującego miast i wsi –
w styczniu słonie, w lutym konie, w marcu – koty, w kwietniu – psy, w maju –
my!
Próbowali przystopować, ale w pewnym wieku, to
niemożliwe... Teraz frunęła przez ulicę, aby zdążyć przed gderaniem. Wkrótce
wszyscy będą musieli zaakceptować ich niemoc. Ale, właściwie, aż do jesieni,
nikt jeszcze o niczym nie wiedział,.
Wracała grzecznie po dzienniku, wychodziła z pieskiem, odwiedzała biblioteki...
Jednak już we wrześniu okazało się, że jej rozwój intelektualny doznał
poważnego zagrożenia ze strony zmysłów.
Wracała od niego. Był jeden
z tych wieczorów, które sławił Kochanowski. Złota polska jesień. Taksówka
ślizgała się na gnijących liściach. Było ciepło, miękko, przytulnie. Latarnie
słały migotliwe błyski. Spod zaspanych powiek widziała swoje miasto szykujące się
do nocnej zmiany. Auto właśnie wyprzedzało skowyczący tramwaj. We Wrocławiu
tramwaje skrzypią, jęczą i skowyczą ze starości. Skarżą się.
‑To ten, który mi zwiał –
pomyślała z satysfakcją – Właściwie to dobrze, że tak się stało...-oparła głowę
o zagłówek, odetchnęła sobie i uśmiechnęła się do siebie, bo poczuła, że
przesiąkły jej majtki i, pewnie też trochę, sukienka. Używali modnego wówczas
środka antykoncepcyjnego, którego działanie polegało na wytwarzaniu niebywałej
ilości piany. Miłość po dziś dzień kojarzy jej się z jego zapachem. Jarek
żartował, że ich dyskusje zawsze kończą się „biciem piany”.
Usiadła głębiej w fotelu. Mijali most zawieszony i
światła odbite w leniwym nurcie Odry. Taksówkarz włączył radio i popłynęła
bezpretensjonalna muzyczka „10 CC”.
–To
jak ukoronowanie dnia...- przepłynęło jej przez głowę leniwie i dobiegł ją
jeszcze, jakiś zabłąkany w ciele, rozkoszny dreszcz.
–
Zimno pani ? – z troską spytał kierowca.
–
Ach, nie, nie ... Po prostu bardzo dobrą muzykę puszczają...stare, dobre
kawałki...
–Taaaak
... piękna noc i muzyczka na miłość... – wyprostował ręce na kierownicy, jakby
się przeciągał i wykwitł zbereźnym uśmieszkiem.
–
Jasne – ucięła tę konwersację przestraszona, że może „chcieć zawrzeć
znajomość”.
– To
pewnie ich stary chwyt – rozważała – stają pod akademikami, by łapać kursy z
panienkami. Zawsze złapią jakąś odrzuconą... – pomyślała i teraz naprawdę
zrobiło jej się zimno.
Zdała sobie bowiem sprawę, że i ona jest taką panienką
wyplutą przed 1200 przez akademik, który, jak wiadomo, kipiał od
łączących się we wszystkich możliwych pozach i układach, par.
Źródło przenikającego ją chłodu niepokojąco
umiejscowiło się gdzieś między nogami. Poruszyła się lekko i poczuła, że
puściła mydlano -antykoncepcyjną bańkę.
– Jezu...jeszcze zostawię tu
plamę, a ten homerycki cham będzie miał powód do rozmyślań...
Za nic nie mogła jednak się przemóc do korzystania z
łazienki, w której, Bóg wie, kto się myje i co się w niej wyrabia. A wyobraźnia
poddawała jej najwyuzdańsze i makabryczne obrazy. Prawdę mówiąc, już sam fakt,
że korzysta z niej Jarek, wprawiał ją w zakłopotanie.
– Czy nie wychodzi z niej w
jakiś sposób skażony?
Teraz nie zatrzymała dłużej tej myśli, bo nękała ją
inna kwestia.
– Czy ja naprawdę muszę
myśleć, co myśli taki taksiarz, którego zresztą pewnie niewiele dziwi?
Zdziwienie to wybitnie funkcja intelektu... Srał to pies...Gówno mnie obchodzi,
czy to go obchodzi. – ucieszyła się nagle i uśmiechnęła do wstecznego lusterka.
– Jak dla niego, to mogę być
nawet dziwką, arabską panienką za gumę do żucia –Taksiarz promiennie ukazał
niepełne uzębienie.
– Na szczęście patrzy
wyłącznie do przodu... Nie..., prostytutki nie jeżdżą taxi. Więc chyba wyglądam
na podlota z ogólniaka obsługującego zagranicznych studencików...Cóż, na kogoś trzeba
wyglądać... Kop ci w dynię - pomyślała – i jeszcze raz odwzajemniła wyszczerz.
Brzydziła się Arabów i kolorowych. Zawistni o panienki,
którym byle co, byle z Zachodu, imponowało, polscy studenci opowiadali o nich
legendy... A takim głosem i z taką powagą- najgorsze bzdety np. jak się
podmywają, jak traktują kobiety, co jedzą i czego spodziewają się w łóżku -że,
chcąc nie chcąc, przesiąkła tą atmosferą. Święcie przekonana o wyższości
zdrowego polskiego studenta nad resztą świata. Choćby, jak jej wybranek, miał
dwie pary spodni i trzy koszule z PDT. Ale za to podcierał się papierem
toaletowym, a nie podmywał wodą z butelki po mleku i to wielką czarną, lewą
łapą. Takie butelki naprawdę stały w kiblach, ale jednak wątpiąc myślała:
- Nie... To niemożliwe... Na
pewno jacyś złośliwcy je tam podrzucają. Stara zasada. Siła słowa. Jak inaczej
mogą się bronić? Tamci mają wyraźną przewagę walutową...
Nie wystarczało jej wyobraźni, ale kto wie? Co kraj to
obyczaj... Ponadto Jarek miał jeszcze wiele innych zalet, pozornie
nieistotnych. Np. jadł wieprzowinę, pił tanie wino nawet w ramadan i nigdy,
przenigdy, tego była pewna, nie podgrzałby ryby konserwowej w puszce na gazie.
A właśnie tego była kiedyś świadkiem...Tak właśnie żywili się żyjący w
akademiku Wietnamczycy... Tak nałykała się tego nieprawdopodobnego smrodu, że
ich ukośne spojrzenia odbierała, jako łakomy wzrok kierowany na karaluchy,
które tutaj osiągały wielkość małego kota. Dlatego rzadko jedli u niego...
Zaburczało jej w brzuchu i odchrząknęła, aby Julytaxi nie skomentował tego w
stylu: „Po bzykaniu chce się jeść ? Co nie?”
Właśnie przepłynęli przez Biskupin. Ulice były prawie
puste, więc przystawali tylko na skrzyżowaniach. Miękko zawieszone auto lekko
brało zakręty, muzyczka grała, taksówkarz zrezygnował z podrywu i tylko bębnił
palcami o kierownicę. Gdy zbliżali się do śródmieścia, zaczęła obmyślać
strategię wejścia do domu.
– Prawdopodobnie śpią, więc
wystarczy cicho wpasować się w pokój. Nie... Nie wystarczy... – przypomniały o
sobie dolne partie – Muszę wziąć głęboki prysznic... A to nieco komplikuje
sprawę...
– Od Trzebnickiej? –
przerwał jej rozważania kierowca.
– Aaa, tak, tak, bardzo
proszę...– powiedziała myśląc jednocześnie – Dobrze wie, zakalec, że to
dalej... Była jednak gotowa zapłacić za spokój. Odchrzanił się przecież...
Zrobili dwa niepotrzebne skręty, wysłuchała jeszcze
jednego kawałka wpatrzona
w podświetlone witryny sklepów, zaciskając jednocześnie mocno uda i pracując mięśniami wsobnymi, by zatrzymać w sobie resztki płynów. Wreszcie zobaczyła swój blok i szlag ją jasny chciał trafić, bo w kuchni paliło się światło.
w podświetlone witryny sklepów, zaciskając jednocześnie mocno uda i pracując mięśniami wsobnymi, by zatrzymać w sobie resztki płynów. Wreszcie zobaczyła swój blok i szlag ją jasny chciał trafić, bo w kuchni paliło się światło.
Z miną zbitego psa zapłaciła za kurs, zwinnie
wygramoliła się z wozu manewrując tyłkiem tak, by nie trzeć o tapicerkę,
grzecznie powiedziała „Dobranoc”, trzepnęła drzwiami i zasyczała nagle, jak z
bólem zęba, bo uświadomiła sobie, że teraz pojawi się w oknie GŁOWA.
– No... Jakżeby nie! Jest!-
sąsiadka już stała z nosem przy szybie... Lokóweczki, międlące coś usta, jak
zawsze... Górniczak zawsze spała w lokówkach. Dziwne... Chyba nigdy nie
widziałam jej bez nich. A ktoś widział?
Ewa otworzyła bramę, na palcach wbiegła na czwarte
piętro, a już na drugim poznała po dziwnych dźwiękach, że pies usiłuje ją
wywęszyć przez szparę w drzwiach. Otworzyła i bez wstępów walnęła psa po pysku
tłumiąc dzikie kwiki radości... Modelując twarz na wesołe, beztroskie
rozbawienie i świętą niewinność, wparowała do kuchni. Tekst, tak dobrze
wystudiowany wcześniej, zamarł jej na ustach...Nie było nikogo, nie wyłączyli
światła... Wytargała psa za uszy i zdusiła rozszalałą radość drapiąc go
paznokciami po grzbiecie. Wprawiało go to w tak dziką rozkosz, że głupiał i nie
chcąc przerwać pieszczoty jakimś nieopatrznym ruchem, zamierał w bezruchu
mrucząc tylko i napierając na jej dłoń grzbietem.
– No.... Już ..już ...Mordo
jedna... uspokój się. Właź...! – popchnęła go do swego pokoju, co, już samo w
sobie, jest psim rajem, gdyż pozwalała mu spać
w fotelu...
w fotelu...
Runął od razu na swoje wyleżane miejsce, zrobił dwa
kółka – wszystko zgodnie z wypracowanym wcześniej rytuałem – i ułożył się z
nosem we własnym odbycie.
– Psu to zawsze
swojsko...Gdyby mnie udało się w ten sposób ułożyć, nie byłoby pewnie tak
dobrze... Przynajmniej nie teraz... Czułabym się jak w mydlinowej łaźni...
To przypomniało jej o prysznicu... Nie okazało się to
wcale takie banalne, bo rury w blokach wydają najpotworniejsze dźwięki na
świecie. Najpierw się dławią i krztuszą w agonii, potem pierdzą i prychają, by
wreszcie wydać na światło strugę żelazistej wody. Black Saabath się nie umywa...Popatrzyła
z niedowierzaniem na kolor strumienia i odczekała nad wanną dłuższą chwilę, bo
nie miała ochoty zmieniać się, przynajmniej nie na rudo, przynajmniej nie
tam... Umilała sobie ten czas podrygiwaniem prawej nogi pod rytm muzyki, która
grała tylko w jej głowie i strojeniem min do swego odbicia w lustrze. Gdy była
już przy okrutnym wywaleniu jęzora i oczu z orbit, zorientowała się, że matka
wyszła z sypialni do ubikacji. Szuranie kapciami wskazywało na to niezbicie.
– Zobaczyła buty i torebkę w
przedpokoju. Będzie już spać spokojnie... – myślała Ewa, ale jakoś nie było jej
lżej.
Umyła się, wytarła, usłyszała zamykanie drzwi do
sypialni rodziców, świńskim truchtem wbiegła do swego azylu. Pies podniósł na
nią tylko jedno oko.
Ukradła jeszcze jeden miłosny wieczór...
Czemu Biskupin? I czemu ja tak lubię Twoje bohaterki? Ewo?
OdpowiedzUsuńAkapicik z Wietnamczykami leciuchno makabryczny. ;-)
Zero zmyślania-saame fakty autentyczne- jak mawiał klasyk. A Biskupin? Codziennie szłam przez Biskupin z uczelni do domu- Wroclove... Jesli lubisz moje bohaterki- lubisz mnie.
OdpowiedzUsuńZawsze to wiedziałem. Że lubiąc je, lubię Ciebie. I na odwrót. I od spodu i wspak. I w ogóle na wskroś. ;)
OdpowiedzUsuńA co powiesz o kocim wierszu?
OdpowiedzUsuńWiersz cudny i napisałam podobny. Magia kota to magia trwania w sobie- takie-"wystarczy być"- dlaczego ludzie tego nie mają?
OdpowiedzUsuńPisząc niedaleko odchodzimy od siebie samych?
Szkoda,że nie publikujesz na Eiobie, serio to mówię. Tam lubią czytać opowiadania, poezji jeszcze więcej.
OdpowiedzUsuńI koty są bardzo popularne, sam dziś coś kociego wrzuciłem. :)
Pamiętam Wrocek...- oj, to były czasy! :)))
OdpowiedzUsuńPrawda?
OdpowiedzUsuń