niedziela, 2 października 2011

Najgorsze

Udało jej się przespać w kawałku kilka godzin i rano obudziła się z przekonaniem, że wytrzyma. Miała wrażenie, jakby faktycznie przechodziła grypę żołądkową- była krucha jak pianka. Słaba i delikatna, jakby miała się rozpaść pod najmniejszym dotknięciem. Nawet faktycznie miała rozwolnienie, wszystko przelatywało przez nią, nawet herbata, z prędkością wodospadu, ręce jej drżały, a zszarzałą twarz pokrywał słaby rumieniec. Po południu przyjeżdżała teściowa, a ta świadomość powodowała w niej napływ energii. Postanowiła wyjść do osiedlowego sklepu. Był przepiękny dzień. Śnieg, który nieoczekiwanie spadł przedwczoraj i przykrył na nowo już zieleniejącą trawę i na wpół rozkwitłe pąki, teraz topniał gwałtownie spływając strugami po jezdni. Wszędzie, nawet przez jazgot ciężarówek, przebijały się ptasie świergoty. Nie wzięła psa, bała się, że ją z radości przewróci, a ona przecież stawia nogę za nogą, ostrożnie, jak dziewięćdziesięcioletnia staruszka. Lęk dopadł ją już jak wychodziła z klatki schodowej. Nieokreślone uczucie, że zasłabnie i zaraz się przewróci, które jednak zdołała zdusić, nim się rozpętało. Serce obijało się o żebra i oblał ją pot. Ubrała się zbyt ciepło, a teraz czuła, że ma mokro pod biustem. Jednak postawiła następny niepewny krok i następny, odetchnęła świeżym powietrzem naelektryzowanym od budzącego się po zimie życia. Bicie serca się wyrównało, a ona poczuła nawet, coś w rodzaju przyjemności.
-          Z tego, że żyję, że idę, że są drzewa i krzaki, a w krzakach zabijają się wróble. Że mogę oddychać, czuć, widzieć...
Przystanęła w parku i odwróciła głowę ku słońcu przebłyskującemu między gałęźmi. To nie był w zasadzie park, a dość stroma górka- niegdyś cmentarz, który przeniesiono gdzie indziej. Zostały jeszcze pojedyncze nagrobki na obrzeżach i cmentarny bluszcz pnący się po drzewach i rododendrony. Słońce  grzało tak mocno, że czuła niemal pieczenie. Szła pod górkę omijając topniejące łachy śniegu zbitego w lodowe bryłki i spływające w dół po zboczu do kratki ściekowej na ulicy- wartkie strumienie wody. Piasek służący do posypywania ścieżek chrzęścił pod butami. Najpierw usłyszała, a potem kątem oka dostrzegła, że ktoś za nią idzie. Momentalnie ogarnął ją lęk i niepewność. Próbowała sobie przetłumaczyć, że przecież nie ma w tym nic dziwnego, że ktoś przechodzi przez park, ale nie pomogło. Postanowiła szybko dotrzeć do najbliższej ławki i przeczekać. Prawie kłusem dobiegła do niej, zrzuciła czapę lodu z części siedziska i przycupnęła na brzegu. Przed nią odmrażała się wielka piaskownica wydając na świat psie kupy z całego sezonu. Facet wcale nie kwapił się z przejściem. Co chwila przystawał, schylał się i coś podnosił, potem to oglądał i albo odrzucał na trawnik, albo chował do kieszeni grubego zimowego palta. Bardzo chciała, żeby sobie poszedł.
-          Najlepiej, żeby mnie w ogóle nie zauważył. Niech na mnie nie patrzy...- modliła się w duchu.
Zauważył, ale tylko omiótł ją wzrokiem marszcząc przy tym nos, jak myśliwski pies na tropie. Ewa, choć dzieliło ich jakieś piętnaście metrów, miała wrażenie, że czuje smród. Niepranych, zapoconych i obszczanych wielokrotnie, ciężkich od odoru ubrań i niemytego ludzkiego ciała.
-          Miał takie rozlane rysy, jak jakieś zwierzę...Dziki kot?
Wreszcie stawiając szeroko nogi przeszedł koło niej i wtedy pomału odwrócił się i posłał jej w darze uśmiech.
-          Uśmiech wariata...
Spuściła natychmiast wzrok pod swoje nogi, struchlała ze strachu. Nie podniosła oczu i nie otworzyła zaciśniętych powiek wcześniej, niż poczuła, że jest już gdzieś daleko, za górą, za horyzontem, poza jej życiem. I nie było po nim śladu. Powietrze drgało rozgrzane słońcem, wszystko zdawało się tajać, odmarzać, parować. Niebo nad nią, bez śladu chmury, drzewa gotowe do wystrzelenia pąkami, kos buszujący w tarninie koło ogrodzenia z siatki i bury kundel, nieprawdopodobnie brudny i skołtuniony, w bardzo ważnych i niecierpiących zwłoki kundelskich sprawach, przecinający park chyłkiem na ukos przez trawnik.
Czuła się jak sparaliżowana, jak zając pod wzrokiem węża. Serce podchodziło jej w przerywanym rytmie do gardła, chaotycznie posklejane kawałki myśli hulały po głowie i żadna nie pasowała do reszty.
-          Nie pamiętam, jak wróciłam do domu, otworzyłam sobie drzwi na klatkę, a potem do mieszkania. Otrzeźwił mnie dopiero pies posikujący na mój widok z radości. Musiałam z nim wyjść, choć czułam, że to ostatnia czynność w moim życiu. Znów ogarniało mnie śmiertelne znużenie i bezsens. Nie mogłam poskładać choćby jednego sensownego zdania, miałam wrażenie, że jeśli miałabym teraz coś powiedzieć, wydałabym tylko nieartykułowany bełkot.
Dlatego nie poszła już do sklepu.
-          Trudno. Trudno. Nie i już. Nie będę dokładnie przygotowana...- to jedno zdołała sformułować.
A jednak była w stanie zadzwonić do Marka i poprosić, by zajął się Małą do przyjazdu teściowej, bo się źle czuje.
Teraz mogła już zapaść się do dna.
Weszła do swojego pokoju i zwaliła się na łóżko.
-          Dobra. Dosyć. Niech się to wszystko wreszcie skończy. Niech będzie, co ma być i tyle..
Była gotowa na wszystko. Gotowa sięgnąć dna. Zabezpieczyła chociaż trochę, na parę dni Małą, a potem...
-          Poradzą sobie. Wszyscy sobie jakoś radzą. Może nawet będzie im lepiej? Na pewno. Nie ma ludzi niezastąpionych, a z pewnością już można zastąpić mnie...Za wariatkami nikt nie tęskni...
Dała sobie prawo. Nic wreszcie nie musiała.
-          Mogłam leżeć i spokojnie zdechnąć...
I rzeczywiście. Nikt specjalnie jej nie przeszkadzał. Teściowa dopiero po dwóch dniach zauważyła, że nic nie je. Herbatę, którą litościwie przynosiła do pokoju- wypijała. Marek uznał, że jest chora i należy dać jej spokój. Teściowa- że może grypę żołądkową, faktycznie należy przegłodzić?.
-          Leżałam...Czekałam...Początkowo jeszcze walczyłam. Tysiące skłębionych myśli obijało się o bolącą czaszkę tak, że miałam wrażenie, że ją rozsadzi od środka. Znów to, że muszę umrzeć, wydało mi się niesprawiedliwe i bez sensu, ale zaraz potem przypominałam tysiące istnień, takich jak ja i lepszych, które też nie znalazły sensu. Nie czułam się nikim wyjątkowym, by mieć prawo żyć. I choć rozpaczliwie szukałam takiego powodu, nie nalazłam go. Najbłahsze wspomnienie wbijało mnie w poczucie winy... Czułam się grzeszna, brudna, zła do szpiku kości, samolubna, bezduszna, zimna i okrutna. A przede wszystkim  bezwartościowa, bezużyteczna. Całe moje życie nie miało najmniejszego sensu. Nie zrobiłam w życiu nic, co warto by było zapamiętać. Byłam beztalenciem, nieukiem, złą córką, żoną i matką. Aż wreszcie, storturowana do cna -nie doznawałam już niczego. Ani złych, ani dobrych odczuć, wrażeń. Ogarnęła mną czarna obojętność. Nie potrafiłam kochać własnego dziecka. Czułam się wyżęta z wszelkich uczuć i nienawidziłam się za to.
Dobiegały do niej odgłosy z domu i od sąsiadów. Początkowo boleśnie reagowała na głos dziecka, ale wkrótce z przerażeniem odkryła, że i to nie odbija się już w niej żadnym echem. Potem nawet to przerażenie minęło.
-          Mam dziecko? Tak. Chyba...
Psa kilkakrotnie wyrzuciła za próg, aż się w końcu pogodził z decyzją i z miną zbitego psa kładł się w kuchni na podłodze. Czasami słyszała jego dzikie piski i domyślała się po ich natężeniu, kto wrócił do domu. Ale i to piątego dnia przestało ją obchodzić. W zasięgu wzroku miała okno, półkę i kawałek dywanu, na którym leżał maleńki kawałek jabłka. Wysychał coraz bardziej, aż wreszcie owinął się wokół skórki i prawie przestała go widzieć. Z półki patrzyło na nią zdjęcie matki.