Nie przypomina sobie takiej jesieni. Takiej
jesieni nie pamięta nikt. Podobno taka była w 39-tym, ale nie ma tu tych,
którzy mogą pamiętać. Cieszyn skąpany w łagodnym słońcu, pomału zmieniające
kolory kasztany pod „Kauflandem” i grzejący sterane życiem i marnym alkoholem
kości, miejscowi żule. Cieszyńska odmiana żula jest specyficzna. Spadek po
nieodległej tak przeszłości. Przez lata PRL-u
wyhodowana na przygranicznej przyjaźni bratnich narodów armia mrówek,
teraz bezrobotna i bez sensu i celu, który wyznaczał ich byt przez dziesiątki
lat. Niegdyś rzutcy i zapobiegliwi, biznesmeni prawie, radośnie pobrzękujący
butelkami, rozgadani, podnieceni i zawsze na rauszu, teraz marne cienie
przeszłości o nalanych twarzach i przekrwionych oczkach, błagający o wózek z monetą.
Sama chodziła kiedyś do cukierni na tamtym rynku. I jej zdarzało się kupić
„bażanta” dla niego. Teraz drażnią ją
bardziej niż wtedy. Teraz nie przekraczają Olzy, siedzą nad brudną Bobrówką wyjątkowo niską i wciąż zieloną. Nie dziwią
się, choć rok temu nie było jednego pogodnego dnia, a rzeki wystąpiły ze
spienionych brzegów niosąc konary drzew wyrwanych gdzieś za granicą. Zdziwienie
jest pewnie funkcją zanikającą najszybciej. A może to nieistotne, kiedy chodzi
o jedno? Przechodzi tędy codziennie, a więc nieskończoną ilość razy. Kasztany
urosły i rozchorowały się na przedwczesną śmierć zimową. Już od sierpnia
zaczynają obumierać wydając skarlałe owoce. Może jeszcze i ona nie jest taka
stara? Może i ona przedwcześnie? Może dlatego ma zawsze ochotę splunąć pod nogi
zataczającemu się pijaczkowi? A już szczególnie tej kobiecie balansującej
pijackim slalomem na wysokich obcasach między autami. Ile ona ma lat? Czy czas
biegnie tak samo dla nich obydwu? Ten sam –nieważne czy pijany i zaćpany, czy
nie?
Stara kobieta rozmawia z kwiatkiem. Kwiatek
jest niepozorny, doniczkowy i jeszcze nic nie odpowiedział. Nie jest wcale
tajemniczy czy niezwykły. A jednak zmartwychwstał. Znalazła go na śmietniku przed sklepem. Nie, jeszcze nie
grzebie w śmieciach i nie zbiera starych szmat i złomu. Gardzi żebrzącymi i
zapijaczonymi od zawsze, a ostatnio bardziej. Nie pije też nic prócz kieliszka
wiśniówki, gdy przychodzi sąsiadka. Ale wtedy kątem oka zobaczyła dawno
niewidzianą zużytą prezerwatywę wśród obierek ziemniaków i nie, bynajmniej jej
to nie zgorszyło, raczej ucieszyło.
- Tak. Ludzie żyją,
jedzą, kochają się. Jedzą ziemniaki. Jak ja kiedyś… Kiedy to minęło? Jak to
jest, że nagle ciach i nie ma?
I wtedy go zobaczyła. Leżał na boku, jak powalone świeżo
drzewo. Gdy uniosła doniczkę, miała wrażenie, że nic nie waży.
-
Sukinkoty… Zawsze to samo. No tak. Nie podlewali go. Biedaku… Nikt cię dawno
nie podlał, co? -pochyliła się nad jednorazową, czarną doniczką owiniętą w
złoty papier.
- Kogo to
obchodzi?
Taki był pierwszy ich dialog. Dialog, bo chociaż kwiatek nie
mówił, ale przecież -rozmawiali.
Wyglądał, jakby go ktoś otrzymał w prezencie.
- Pewnie zamiast ciętego, co? No mam rację,
prawda? Jeszcze masz wstążeczkę, biedaku…I co? Dzień, dobry, dzień dobry,
wszystkiego najlepszego, cmok w rączkę, a potem rano, pa, pa i na śmietnik…Co?
Może nie pasowałeś do wystroju? A może to teraz wstyd dostawać kwiaty w
doniczkach? Sama kilka takich mód przeżyłam. Nie martw się malutki… Na przykład
na goździki i rajstopy na ósmego marca. Kto to pamięta? No, na pewno nie ty,
biedaku. Komu to przeszkadzało? Lubię goździki…No, ale ty na pewno nie jesteś
goździk…Nie wiem, co jesteś. Pierwszy raz widzę coś podobnego. Takie zawinięte
liście z drobnymi kolcami na brzegach? Czerwone drobne kwiatki…
Kwiatów prawie nie było, roślina, gdy umiera, najpierw
rezygnuje z rozmnażania się, zrzuca swoje narządy rodne, przestaje kusić i
pachnieć.
- Zupełnie jak kobieta? Zupełnie jak ja…
Kwiatek jakby się stulił. Wyglądał na zażenowanego.
Płatki się skurczyły i pomarszczyły na brzegach.
- Jeszcze chwila, a stracisz kolor.
Brązowe otoczki na obrzeżach liści przemawiały do
niej z niesłyszalnym jękiem. Pogładziła bezwiednie jedną z nich i na palcu
został delikatny okruch. Strzepnęła go gestem, jak przy liczeniu banknotów i
zajrzała pod listek.
- No
tak… Tak myślałam.
W jej życiu sprawdzały się tylko złe przeczucia.
Zupełnie jak wtedy, gdy zauważyła, że po przyjściu z pracy ON bierze prysznic.
-
Zabiorę cię do domciu i wykapiemy się… Dobrze? Maleńki?
Wyglądało na to, że nie ma nic przeciwko. Ona już
wiedziała, że kąpiel nie wystarczy. Pod liśćmi
i na łodygach bieliły się drobne kropki.
- Zaraza. Atakuje po cichu. Wskakuje na
osłabione. Najpierw eliminuje najsłabszych. Silni jeszcze mają szansę. Bronią
się i niektórzy wygrywają. Bardzo silni nawet nie zauważą, że biała kropka się
przyssała, a potem sama odpadła. Moc sama się broni. Wystarczy sama chęć. Ton
nieznoszący sprzeciwu. Ładnie powiedziane… Co maleńki?
W kwiatku mocy nie było.
- Takie są niepisane i
odwieczne prawa. Wieczne koło narodzin i śmierci, zaniku i odradzania. Cos
zżera a potem samo jest zeżarte? Co maleńki?
Kiedy poczuła, że ją nadgryzło? No chyba wtedy
właśnie. Podała mu, jak zwykle obiad, a on najpierw poszedł do łazienki i
wrócił pachnący. Uśmiechnął się do zupy i zjadł z zadowoleniem.
- Nie była za słona, za
gorąca, nie szukał maggi, by ją doprawić. Nie oglądał łyżki pod światło… Zjadł,
wstał, podsunął krzesło pod stół i wyszedł do kumpla obejrzeć boks.
Wiedziała, gdzie idzie, bo żona kumpla była jej
najlepszą koleżanką.
- I wtedy naprawdę
oglądał boks… Wtedy i jeszcze kilkanaście razy…
Ale ona już wiedziała, że zbliża się nieuchronne.
Jakby rozpoczął się niewidzialny i powolny proces rozkładu.
- I nie można nic poradzić… Wiesz malutki? Nic nie
można już zrobić. Zaczęło się i nie można zawrócić. Zatrzymać. Wymazać i
zetrzeć. Zdezynfekować, posmarować maścią, wyleczyć i patrzeć, jak się podnosi.
Kwiatek wiedział to już dawno. Teraz już tylko
czekał na nieuniknione. Nawet nie czekał- już był po drugiej stronie. Teraz
jego życie było pochłaniane przez inne. Takie, które właśnie zobaczyło swoją
szansę i nie miało zamiaru odpuścić.
- Biały
nalot. Zaraza.