sobota, 26 listopada 2011

"Znaki" part2


Przed blokiem, na pagórku rozpościerała się łąka, a właściwie tereny niczyje. Kilka starych drzew, które zapomniano wyciąć, samosiejki wierzby osiągające już znaczne rozmiary, wszelkiego rodzaju chwasty i badziewie. Co kilkanaście metrów z ziemi wystawała studzienka ściekowa.
-            Prawdopodobnie, dlatego nic tu nie budują, a nie ma pieniędzy na jakieś sensowne zagospodarowanie tego terenu...-myślała idąc betonową drogą, wybudowaną pewnie kiedyś dla dojazdu na budowę osiedla.
 Z góry, przyczajony za stertą śmieci obserwował ją młody kot.
-            Jeszcze wystraszysz mi psa - powiedziała bezgłośnie do kota - jakby zrozumiał, bo czmychnął wielkimi susami wspinając się na stromiznę.
Pies politycznie udał, że go nie widzi. Oboje wiedzieli, jak bardzo boi się kotów. Wstydził się tego tylko pies, Ewę to rozbawiało.
- Ty barani łbie...Co ci może zrobić taka kocina..? Rzucasz się na dalmatyńczyki, a ten był nawet też w takie czarne łatki...
Pies podbiegł do niej czując, że do niego monologuje. Trącił nosem jej dłoń, zapiszczał i poleciał dalej. Obeszli łukiem górę i skręcili w dziką ścieżką wydeptaną w trawie. Usiadła na jednej ze studzienek. Była późna jesień. Do tej pory było jednak dość ciepło i tylko drzewa, choć też nie wszystkie, pozrzucały liście. Kwitły nawet jeszcze jakieś chwasty. Pies postawił sobie ambitne zadanie obsikania wszystkich studzienek i realizował je bardzo sumiennie, niektóre obszczywał nawet po dwa razy.
-Chce być lepszy od tysięcy kundli na osiedlu. Choć przez kilka minut będzie tu panem...- otuliła się mocniej kurtką i przestała interesować psimi zwyczajami.
Po niebie goniły wściekle chmury, cienie przesuwały po trawie, blokach, jezdni. Z miejsca, na którym siedziała, widać było okna jej mieszkania. Lubiła je, było przytulne, bezpieczne, miłe. Chmury odbijały się w skośnych oknach, tworząc ciągle ruchomy obrazek. Nad głową przelatywały ptaki. Ale nie kilka czy kilkanaście, było ich tysiące.
-Jakiś zlot wron. Toczą swoje miłosne wojny i podchody- pomyślała, a zaraz potem:
- Ciekawe, który narobi mi na głowę.
A w górze odgrywało się istne szaleństwo. Ptaki kotłowały się kreśląc dzikie koła. Wydawało się, że obniżają lot i wzbijają znowu. Wiatr nad nimi przesuwał, prawie jak na przyśpieszonym filmie, postrzępione, białe jak śnieg obłoki. Ewa zadzierała wysoko głowę i pomału i ją zaczęło ogarniać to ptasie szaleństwo. Na twarzy, co sekundy czuła ciepło słońca i zaraz potem cień.
-Dziwne, ale tu na dole wcale nie wieje...Dlatego pewnie tak mocno czuć słońce...O czymże dumać na ścieku...- opuściła wzrok, bo poczuła, że kręci jej się w głowie. Nie cierpiała tego uczucia, znała je nadto dobrze...
Na ziemi nikt nie zauważał ptasiego szaleństwa. Ludzie, jak co dzień wracali z pracy, szkoły, podróży.
-      Mam pusty dzień.
Tak określała popołudnia bez dodatkowych zajęć. Co innych cieszyło, ją przyprawiało o skurcz żołądka. Puste godziny, których nawet na siłę nie uda jej się wypełnić, nie uda się usprawiedliwić prawa do życia. Przed wieczorem jeszcze raz wyszła z domu, po zakupy do osiedlowego sklepiku. Sennie i bez przekonania wkładała do koszyka piwa i chipsy.
-Odżywiam się jak stary kawaler- pomyślała i dla uspokojenia sumienia kupiła jeszcze jabłka i czekoladę.
-Czekoladę- zamiast...- westchnęła zatrzaskując za sobą drzwi.
Zawlokła się jeszcze do kiosku po gazety. Było już prawie ciemno, a jeszcze jakieś dzieciary okupowały trzepak. Zauważyła, bo robiły hałas na całe miasto. Drażniły małego kundla wymachując mu przed nosem i wywalając jęzory, aby za nimi gonił, po czym wskakiwały z małpią zręcznością na trzepak i zęby kłapały zawiedzione w powietrzu. Kundel odbijał się jeszcze krótkimi łapami od ziemi i frunął ile mógł, wykręcając małego młynka.
-                        Wygląda na to, że naprawdę chce kogoś dziabnąć...
Ale opadał tylko ciężko na tyłek wyjąc wściekle. Typowa rasa wysokoskundlona, krótki pysk, podpalane boki i biało czarne łaty na grzbiecie. Chyba był na gigancie, bo w ślepiach zalegała ropa, a z boków zwisały strąki zaplątanego w sierść błota. Dzieciaki zwisały w różnych zawrotnych pozach z trzepaka, drażniły i klęły ile wlezie.
-                        Nie mogłabym patrzeć, gdyby to moje dziecko tak zwisało z głową nad betonem na jednej ręce i nodze...-pomyślała, ale jej dziecko było daleko i miało już swoje dzieci.
-                        Co tu dużo wzdychać- bezwiednie idąc wzruszyła ramionami- mój mąż ma dzieci w wieku dzieci ich dzieci...Wesoło brzmi- mruknęła pod nosem - W wieku dzieci ich dzieci...Powinnam mieć gdzieś jego zasraną egzystencję! Te jego wieczne biadolenia na temat przepracowania i wydatków.
Wciąż się spotykali, po "rozstańmy się jak kulturalni ludzie". Traktował ją jak starego kumpla, prawie jak od pasania kóz i piwska.
-Niedługo zaczniemy chodzić razem na mecze...- poczuła nagle siłę i wstręt.
-Kiedyś chlusnę mu piwem w twarz i wydrapię oczy, jak kulturalni ludzie...
Równie szybko jak w niej zawrzało - ostygła.
-Jestem za gruba do takich scen, a on zbyt żałosny...
Kundlowi udało się wreszcie zerwać z nogi jednego z chłopaków but. Marny, szary, wysłużony trampek z wystrzępionymi sznurówkami. Teraz tarmosił go triumfalnie na wszystkie strony. Ale Ewa wiedziała, że to tylko demonstracja siły. Naprawdę to chciał rozszarpać kawałek ciała, choćby najmniejszy.
-Zabij buta! No, zabij buta! - darły się jak opętane i zarykiwały ze śmiechu.
Ten śmiech nie był wcale dziecinny, raczej wredny i cyniczny. Przypominał ryczenie krowy.
-Durny pies- pomyślała ze współczuciem nad jego szczerą wściekłością- Nie potrafi znaleźć się w tej roli...Gdyby uznał to za zabawę, mógłby zachować twarz, tzn. mordę... A tak... Nie było łez, nie było melodramatu, dziecko odchowane, nie ma sprawy, pełna kultura, płyń po morzach i oceanach...- wściekle stawiała kroki- Jakby przez 20 lat, średnio, co dwa dni, nie wymieniali płynów...- usłyszała kiedyś to "nowoczesne" określenie od jednego z wychowanków.-Nigdy nie powiedziałam: ”Nie dziś. Jestem zmęczona".
Usłyszała stukot własnych butów o beton, opanowała się.
- Jestem żałosna...
Przed kioskiem stał jakiś facet. Właściwie wisiał lub przynajmniej próbował nonszalancko wisieć na maleńkim parapecie i zaglądał w okienko. Podrywał kioskarkę. Panienka widziała tylko jego górną połowę, nie widziała białych skarpet do brązowych mokasynów z kutasikami.
-            Jest coś w teczce?- rzuciła do okienka, gdy facet się niechętnie odsunął.
-            Już daję. Mają dzieciaki zabawę...- zwinęła gazety w rulon, by przeszły przez otwór.
-            Ale nie pies – odburknęła.
-            Powinni takiego trzymać na smyczy...
-            Albo ich, na kagańcu oświaty... -burknęła raz jeszcze, pewna, że i tak jej nie zrozumie.
-            Tak. Albo w kagańcu.
Nie miała ochoty dyskutować, zapłaciła i poczłapała z powrotem. Amant znowu przykleił się do okienka. Cały czas miała jeszcze nadzieję, że psu uda się wreszcie kogoś ugryźć.
-            Kiedyś zdobędę się na gest i go podsadzę...
Ciężko wyszła na czwarte piętro. Całe życie mieszkała na czwartym piętrze, ale kiedyś nie stanowiło to takiego problemu. Nawet jeszcze wczoraj. Czekał ją kolejny wieczór z telewizorem. Bezmyślnie żarła chipsy i jabłka popijając piwem. Po trzecim filmie, który uśmiercił następne sto osób, położyła się do łóżka. Wiatr w szparze drzwi wył potępieńczo, aż w końcu zamknęła okno, choć było jej mdło.
-      Jabłka i piwo, to nie jest dobre połączenie... A chciałam się zdrowiej odżywiać...
Beknęła siarczyście, ale nikt nie powiedział:" Ty świnio!"
-Dziadek powiedziałby: "Jak krowie po wysłodkach.". Kto dziś wie, co to są wysłodki? Muszę to zapisać na komputerze. Ciekawe czy podkreśli?
Bardzo się pilnowała, żeby nie zasypiać przy telewizorze. Wydawało jej się to oznaką całkowitej degrengolady. To i dziury w rajstopach. Chodziła na razie grzecznie spać do sypialni i kupowała nowe rajstopy. Przekonała się też do niezbędnej w jej pracy nowoczesnej techniki, jeśli tak nazwać stary model komputera. Dla niej był to mały triumf nad nadchodzącą starością. Próbowała przywołać sen. Z sypialni miała widok na kilka drzew i łąkę. Przy płocie oddzielającym dobra klasztorne dzieciaki urządziły sobie kryjówkę z wszelkiego rodzaju śmiecia ściągniętego z okolicznych budów. Teraz mogła dostrzec tylko ich niewyraźne kontury. Ale to wystarczyło, żeby zająć czymś pustkę. Tym bardziej, że wiedziała, co było w środku, a pewnie od tygodnia nic się tam nie zmieniło, bo cały czas lało. Wczesnym rankiem w sobotę, bo akurat wtedy, i wiedziała o tym, dzieciaki, nie wychodzą z domów, obejrzała sobie tę jaskinię wolności.
-To dziwne, ale one tam chyba bawiły się w dom. Czyli teoretycznie w coś, od czego chciały tu uciec...
Weszła tam na czworakach, jak szpieg i tak się czuła. Jak wścibska nauczycielka czytająca karteczki przesyłane sobie ukradkiem przez uczniów.
-Na tej było napisane:" Gruba od gegry jest gupia."- przekręciła się na drugi bok.
Kiedyś uczyła w szkole, ale z powodu zarobków uznała to zajęcie za upokarzające. Zresztą.. Nie była wtedy jeszcze gruba... Ani wścibska. Dzieci ją szanowały, a ona mogła odchować swoje. To jedyny zawód, który daje takie możliwości
-Teraz szpieguję cudze...
Ale nie żałowała, że odważyła się wtedy tam wczołgać. Usiadła sobie na jednej ze starannie skleconych ławeczek, przy stoliczku ze starego pudła. Nawet był przykryty ceratą.
-Brakowało tylko telewizora... I pilotów...
Były spodeczki z ceglanym proszkiem. Nawet wiedziała jak powstaje. Sama taki robiła w dzieciństwie.
-Trze się na betonie kawałek cegły...- uśmiechnęła się do wspomnień.
Pod powiekami zobaczyła podwórko, aż białe od akacjowych płatków. Babcię, próbującą co roku wygrać z tym bałaganem, choć ona osobiście myślała, że podwórko jest ładniejsze, gdy przykrywa je taki biały dywan. Mogła przechadzać się w płatkach, jak jakaś księżniczka.
-Teraz już wiem, co denerwowało w nich tak babcię... One potem przestawały być różowe i piękne. Łączyły się z błotem i tworzyły wały brudu.                         
Było jej wciąż ciężko na żołądku. Wyszła do łazienki i próbowała zwymiotować. Nawet wsadziła sobie palce do gardła.
-Nigdy mi jeszcze to nie wyszło- zawsze zazdrościła koleżankom, które to potrafiły.
-Błe... I po sprawie. A ty się człowieku męcz... -poczłapała znów do sypialni.
Przypominała sobie nadal wnętrze kryjówki. Były tam małe półeczki i poustawiane na nich różności. Kapsle, butelki, foremki, skrawki materiałów, jakieś grzebienie i lekarstwa.
-            Pewnie ktoś wyrzucił przeterminowane- pomyślała wtedy i z ciekawości obejrzała dokładniej.
Wychodziło na to, że ten ktoś cierpiał na dokuczliwe sraczki, wrzody żołądka, reumatyzm, grzybicę stóp, anemię i hemoroidy.
-          No i nerwy. Przy czymś takim można być nerwowym...Zresztą...Pewnie tego nie można przeżyć...Siedzieć wciąż na zimnym sedesie mając reumatyzm, srać krwią drapiąc się ciągle w stopy i anemia gotowa...
Zajrzała wtedy też do starannie zamkniętego pudełeczka zrobionego z widokówek i włóczki. Były tam prawdziwe kobiece skarby: stara szminka, prawie puste pudełeczko z cieniem do powiek, niebieskie spinki do włosów, frotki i lakier do paznokci.
-            Widać tu kobiecą rękę- pomyślała wtedy, oglądając z uwagą spinki- Dałabym głowę, że już gdzieś je widziałam...
Teraz właśnie sobie przypomniała. Aż przysiadła na łóżku i na chwilę zapomniała, że jest jej niedobrze.
-No pewnie... Takie same miała we włosach ta mała...Ciekawe... Ale to przecież nawet możliwe. Może ona się tutaj bawi. Mieszka niedaleko...To całkiem możliwe...- opadła na poduszki.
- I co z tego?
Zaczęła jednak wyobrażać ją sobie, jak siedzi skulona w tym szałasie i prowadzi "dorosłe" rozmowy, może z koleżanką, może lalką. Jak bawi się w dom...Jej córka też się tak bawiła, zapraszała wszystkich znajomych i z braku laku, ją także, na niewidzialną herbatkę z niewidzialnymi ciasteczkami. Prowadzili przy tym srańdowną konwersacje, w stylu- Jak się Pani dzisiaj czuje? Czy pogoda jest paskudna? Pyszne ciasteczka. Mąż w pracy? Taka jestem dziś wykończona...Wie Pani, boli mnie kręgosłup...
-Ale czy ona nie jest już za stara na takie udawanki? Zaraz, zaraz...Ile Monika miała lat, gdy to lubiła... Ech... Chyba nie więcej niż pięć...Więc na pewno wygląda to inaczej... Pewno czytają tu "Brawo" i plotkują, a to wszystko, to tak dla atmosfery...A może właśnie dlatego, żeby stworzyć sobie, chociaż tam, prawdziwy dom, taki, jaki wydawało im się, że powinien być? Bez pijaństwa, bez burd...Grzeczny i schludny. Z matką we fartuszku krzątającą się przy kuchni i czekającą z obiadem na ojca, który wróci z pracy? Ciekawe, czy do ich udawania przenosiły sprawy zasłyszane, jak u jej córki słuchającej ciągle jej narzekań o bólach kręgosłupa... Tylko pewnie u tej małej było to coś w stylu:” Daj no stara szklanki...Co, kurwa, nie możesz nawet szklanki umyć?”
Nawet nie próbowała wyobrazić sobie tego dialogu, choć znała doskonale takie przykładowe...
-Niewiele słów a wiele ekspresji...Tak... Na to Mała jest już za duża...Już zaczyna się wstydzić... Wie, że jest inna...Nie zaprasza koleżanek do domu i unika rozmów o rodzicach... Może więc rozmawiają o szkole? Która z nauczycielek jest większą pizdą? Który chłopak ogląda się za którą?
Trudno jej było wyobrazić sobie te rozmowy. Ona w tym wieku zadawała się z chłopcami ze wsi, którzy traktowali ją jak panienkę z miasta. Po rycersku. Podsadzali na trudniejsze gałęzie, pokazywali ptaki w gniazdach. Nawet jak grała z nimi w nogę, nie traktowali jej jak kumpla, nie klęli, nie szturchali. Nosiła białe skarpetki, była zjawiskiem tylko wakacyjnym. Choć jak oni chodziła do wygódki i podcierała się gazetą starannie pociętą w paseczki i zawieszoną na gwoździu, choć jadła pajdy chleba ze śmietaną i cukrem, choć pewnie była uświniona bardziej niż oni- była małą księżniczką. Pokazywali jej swoje królestwo, wszystkie tajne przejścia, krzaki porzeczek, stajnie, króliki w klatkach, małe psy i kotki. W szkole nie miała przyjaciółki, tzn. takiej jedynej, od serca. Miała wiele koleżanek, ale tylko tam, na wsi, prawdziwego przyjaciela. Roberta.
-            Teraz Robert już nie żyje...Zostawił żonę, dziecko... Nawet nie wiem, jakiej płci...Ale strasznie podobno cierpiał... Jego matka osiwiała przez ten tydzień w szpitalu... Na białego gołąbka... Kiedyś widziałam ją w kościele... Wrak kobiety... - pomyślała już bardzo sennie.
Obrazy i słowa zaczęły mętnieć i odjeżdżać, aż pogrążyła się wreszcie w niebycie.

środa, 16 listopada 2011

Nowa powieść

Skończyłam powieść, którą męczyłam 8 lat. Nosi tytuł "Znaki". Oto początek.



Mała siedziała na krawężniku z kolanami podkulonymi, aż pod samą brodę. Miała może osiem, może dziewięć lat i była bardzo drobna i brudna. Zajadle drapała stary strup na łydce. Ludzie wchodzili i wychodzili z supermarketu. Obładowani, chowający do kieszeni portfele i szukający kluczyków do samochodu, zagadani lub skupieni na sobie. Ewa w pierwszym momencie pomyślała, że może mała czeka na kogoś, ale zrezygnowała z tego pomysłu, bo nic w zachowaniu dziewczynki na to nie wskazywało. Nie oglądała się na nikogo, nie patrzyła nawet w stronę rozsuwanych drzwi. Wyglądała trochę jak te małpki w zoo na wybiegu. Siedziała bez jakiegokolwiek celu, z głową lekko uniesioną i wzrokiem utkwionym, gdzieś w przestrzeni przed sobą. Wyglądała bardzo mądrze, na głęboko zadumaną...
-                          Albo, po prostu, bardzo ją swędzi...
Może to cyniczne, ale Ewa bardzo dużo miała do czynienia z dziećmi z tzw. trudnych domów, aby akurat na ulicy spodziewać się spotkania z małym Sokratesem.
            - Zresztą, Sokrates był brzydalem, a to dziecko nie jest…
Strup odpadł. Jeszcze przez moment mała nadal drapała to miejsce, ale gdy spostrzegła krew, jej zainteresowanie zmieniło charakter. Rozprostowała nogę, pośliniła umazany palec i "odkaziła" rankę. Krew nadal jednak sączyła niewielką strużką, pomału zapełniając niewielki kraterek. Najpierw starła ją wierzchem dłoni.
-                          Pewnie zakłada, że wierzch jest czystszy niż spód...
Ewa pamiętała jeszcze, jak wyglądają dłonie dzieciaka ganiającego cały dzień po podwórku.
Potem rękawem, znowu dłonią, aż najwyraźniej zirytowana, Mała zatkała ranę palcem.
-                          Bardzo praktyczne...- Ewa z podziwem i rozbawieniem pokręciła głową.
 Mała nie zauważyła jej zainteresowania. Siedziały na różnych krawężnikach...
Teraz już coraz bezczelniej wgapiała się w to dziecko. Jakby liczyła na to, że ich oczy się spotkają, jakby chciała nawiązać jakiś kontakt. Na szczęście dzielił je duży kąt i nie zakłóciła intymności i skupienia eksperymentu.
                           Co jeszcze można wymyślić na temat zerwanego strupa...-Ewa czuła, że to nie koniec inwencji tej małej.
Teraz odkrywała i zatykała rankę, przyglądając się napływowi krwi. Wreszcie postanowiła jej nie zatykać. Mała strużka spłynęła po nodze, ale zatrzymała się w połowie.
-          Koniec zabawy? -zaniepokoiło Ewę.
Jednak nie. Okazało się bowiem, że wzór nie był zbyt piękny i mała postanowiła go rozbudować. Poprowadziła od strupka jeszcze kreski w górę, bok i przyjrzała się krytycznie swemu dziełu.
-          Sądząc po minie, nie jest to jeszcze arcydzieło...
Kończyły się jednak zapasy krwi i musiało zakończyć się jeszcze tylko na dwóch odgałęzieniach... Próbowała jeszcze "pocisnąć" obiema rękami skórę na nodze, ale nie chciało już więcej lecieć... Zła najwyraźniej, obtarła ranę naokoło, podniosła nogę do poprzedniej pozycji, przytuliła brodę do kolana i westchnąwszy rozejrzała się smutno. Wtedy ich spojrzenia się skrzyżowały. Ewa, nie wiedzieć czemu, ogromnie się spłoszyła. Natychmiast odwróciła wzrok i udawała, że niecierpliwie na kogoś czeka. Spojrzała na zegarek, na drzwi sklepu, znowu na zegarek i tym podobne bzdury...
-          Jezu, co ja robię! - pomyślała wreszcie- No dobra, ale co ja mam teraz właściwie zrobić?- dając sobie czas na zastanowienie, patrzyła pod nogi.
Było zimno i zaczęła obawiać się o swoje nerki. Siedzenie na krawężniku nie licowało ponadto z jej wiekiem i pozycją. Ktoś mógłby ją rozpoznać...
-          No dobra... Może wcale się na mnie nie gapi- zerknęła.
Gapiła się...
-          Przecież chciałam, żeby mnie zauważyła... Chyba byłoby prościej... Po prostu porozmawiać...Ale nie ciekawiej... Mała może zacząć grać, popisywać się... Wtedy nie poznam jej naprawdę... No tak, ale teraz zna już moją twarz i na pewno zastanawia się, czemu stara baba siedzi przed sklepem na betonie... Głupio zrobiłam...
Myśli huczały jej w głowie i czuła przyśpieszone tętno. Nadal wpatrywała się w swoje buty.
-          Coś jednak muszę zrobić. Może szybko zwiać? Może mnie nie zapamięta.. Może uśmiechnąć się? Może podejść jednak... Że też wcześniej tego nie przemyślałam, przecież to ważne... Jezu... Zerknę jeszcze raz i zwieję. -postanowiła.
Zerknęła. Małej nie było.

niedziela, 2 października 2011

Najgorsze

Udało jej się przespać w kawałku kilka godzin i rano obudziła się z przekonaniem, że wytrzyma. Miała wrażenie, jakby faktycznie przechodziła grypę żołądkową- była krucha jak pianka. Słaba i delikatna, jakby miała się rozpaść pod najmniejszym dotknięciem. Nawet faktycznie miała rozwolnienie, wszystko przelatywało przez nią, nawet herbata, z prędkością wodospadu, ręce jej drżały, a zszarzałą twarz pokrywał słaby rumieniec. Po południu przyjeżdżała teściowa, a ta świadomość powodowała w niej napływ energii. Postanowiła wyjść do osiedlowego sklepu. Był przepiękny dzień. Śnieg, który nieoczekiwanie spadł przedwczoraj i przykrył na nowo już zieleniejącą trawę i na wpół rozkwitłe pąki, teraz topniał gwałtownie spływając strugami po jezdni. Wszędzie, nawet przez jazgot ciężarówek, przebijały się ptasie świergoty. Nie wzięła psa, bała się, że ją z radości przewróci, a ona przecież stawia nogę za nogą, ostrożnie, jak dziewięćdziesięcioletnia staruszka. Lęk dopadł ją już jak wychodziła z klatki schodowej. Nieokreślone uczucie, że zasłabnie i zaraz się przewróci, które jednak zdołała zdusić, nim się rozpętało. Serce obijało się o żebra i oblał ją pot. Ubrała się zbyt ciepło, a teraz czuła, że ma mokro pod biustem. Jednak postawiła następny niepewny krok i następny, odetchnęła świeżym powietrzem naelektryzowanym od budzącego się po zimie życia. Bicie serca się wyrównało, a ona poczuła nawet, coś w rodzaju przyjemności.
-          Z tego, że żyję, że idę, że są drzewa i krzaki, a w krzakach zabijają się wróble. Że mogę oddychać, czuć, widzieć...
Przystanęła w parku i odwróciła głowę ku słońcu przebłyskującemu między gałęźmi. To nie był w zasadzie park, a dość stroma górka- niegdyś cmentarz, który przeniesiono gdzie indziej. Zostały jeszcze pojedyncze nagrobki na obrzeżach i cmentarny bluszcz pnący się po drzewach i rododendrony. Słońce  grzało tak mocno, że czuła niemal pieczenie. Szła pod górkę omijając topniejące łachy śniegu zbitego w lodowe bryłki i spływające w dół po zboczu do kratki ściekowej na ulicy- wartkie strumienie wody. Piasek służący do posypywania ścieżek chrzęścił pod butami. Najpierw usłyszała, a potem kątem oka dostrzegła, że ktoś za nią idzie. Momentalnie ogarnął ją lęk i niepewność. Próbowała sobie przetłumaczyć, że przecież nie ma w tym nic dziwnego, że ktoś przechodzi przez park, ale nie pomogło. Postanowiła szybko dotrzeć do najbliższej ławki i przeczekać. Prawie kłusem dobiegła do niej, zrzuciła czapę lodu z części siedziska i przycupnęła na brzegu. Przed nią odmrażała się wielka piaskownica wydając na świat psie kupy z całego sezonu. Facet wcale nie kwapił się z przejściem. Co chwila przystawał, schylał się i coś podnosił, potem to oglądał i albo odrzucał na trawnik, albo chował do kieszeni grubego zimowego palta. Bardzo chciała, żeby sobie poszedł.
-          Najlepiej, żeby mnie w ogóle nie zauważył. Niech na mnie nie patrzy...- modliła się w duchu.
Zauważył, ale tylko omiótł ją wzrokiem marszcząc przy tym nos, jak myśliwski pies na tropie. Ewa, choć dzieliło ich jakieś piętnaście metrów, miała wrażenie, że czuje smród. Niepranych, zapoconych i obszczanych wielokrotnie, ciężkich od odoru ubrań i niemytego ludzkiego ciała.
-          Miał takie rozlane rysy, jak jakieś zwierzę...Dziki kot?
Wreszcie stawiając szeroko nogi przeszedł koło niej i wtedy pomału odwrócił się i posłał jej w darze uśmiech.
-          Uśmiech wariata...
Spuściła natychmiast wzrok pod swoje nogi, struchlała ze strachu. Nie podniosła oczu i nie otworzyła zaciśniętych powiek wcześniej, niż poczuła, że jest już gdzieś daleko, za górą, za horyzontem, poza jej życiem. I nie było po nim śladu. Powietrze drgało rozgrzane słońcem, wszystko zdawało się tajać, odmarzać, parować. Niebo nad nią, bez śladu chmury, drzewa gotowe do wystrzelenia pąkami, kos buszujący w tarninie koło ogrodzenia z siatki i bury kundel, nieprawdopodobnie brudny i skołtuniony, w bardzo ważnych i niecierpiących zwłoki kundelskich sprawach, przecinający park chyłkiem na ukos przez trawnik.
Czuła się jak sparaliżowana, jak zając pod wzrokiem węża. Serce podchodziło jej w przerywanym rytmie do gardła, chaotycznie posklejane kawałki myśli hulały po głowie i żadna nie pasowała do reszty.
-          Nie pamiętam, jak wróciłam do domu, otworzyłam sobie drzwi na klatkę, a potem do mieszkania. Otrzeźwił mnie dopiero pies posikujący na mój widok z radości. Musiałam z nim wyjść, choć czułam, że to ostatnia czynność w moim życiu. Znów ogarniało mnie śmiertelne znużenie i bezsens. Nie mogłam poskładać choćby jednego sensownego zdania, miałam wrażenie, że jeśli miałabym teraz coś powiedzieć, wydałabym tylko nieartykułowany bełkot.
Dlatego nie poszła już do sklepu.
-          Trudno. Trudno. Nie i już. Nie będę dokładnie przygotowana...- to jedno zdołała sformułować.
A jednak była w stanie zadzwonić do Marka i poprosić, by zajął się Małą do przyjazdu teściowej, bo się źle czuje.
Teraz mogła już zapaść się do dna.
Weszła do swojego pokoju i zwaliła się na łóżko.
-          Dobra. Dosyć. Niech się to wszystko wreszcie skończy. Niech będzie, co ma być i tyle..
Była gotowa na wszystko. Gotowa sięgnąć dna. Zabezpieczyła chociaż trochę, na parę dni Małą, a potem...
-          Poradzą sobie. Wszyscy sobie jakoś radzą. Może nawet będzie im lepiej? Na pewno. Nie ma ludzi niezastąpionych, a z pewnością już można zastąpić mnie...Za wariatkami nikt nie tęskni...
Dała sobie prawo. Nic wreszcie nie musiała.
-          Mogłam leżeć i spokojnie zdechnąć...
I rzeczywiście. Nikt specjalnie jej nie przeszkadzał. Teściowa dopiero po dwóch dniach zauważyła, że nic nie je. Herbatę, którą litościwie przynosiła do pokoju- wypijała. Marek uznał, że jest chora i należy dać jej spokój. Teściowa- że może grypę żołądkową, faktycznie należy przegłodzić?.
-          Leżałam...Czekałam...Początkowo jeszcze walczyłam. Tysiące skłębionych myśli obijało się o bolącą czaszkę tak, że miałam wrażenie, że ją rozsadzi od środka. Znów to, że muszę umrzeć, wydało mi się niesprawiedliwe i bez sensu, ale zaraz potem przypominałam tysiące istnień, takich jak ja i lepszych, które też nie znalazły sensu. Nie czułam się nikim wyjątkowym, by mieć prawo żyć. I choć rozpaczliwie szukałam takiego powodu, nie nalazłam go. Najbłahsze wspomnienie wbijało mnie w poczucie winy... Czułam się grzeszna, brudna, zła do szpiku kości, samolubna, bezduszna, zimna i okrutna. A przede wszystkim  bezwartościowa, bezużyteczna. Całe moje życie nie miało najmniejszego sensu. Nie zrobiłam w życiu nic, co warto by było zapamiętać. Byłam beztalenciem, nieukiem, złą córką, żoną i matką. Aż wreszcie, storturowana do cna -nie doznawałam już niczego. Ani złych, ani dobrych odczuć, wrażeń. Ogarnęła mną czarna obojętność. Nie potrafiłam kochać własnego dziecka. Czułam się wyżęta z wszelkich uczuć i nienawidziłam się za to.
Dobiegały do niej odgłosy z domu i od sąsiadów. Początkowo boleśnie reagowała na głos dziecka, ale wkrótce z przerażeniem odkryła, że i to nie odbija się już w niej żadnym echem. Potem nawet to przerażenie minęło.
-          Mam dziecko? Tak. Chyba...
Psa kilkakrotnie wyrzuciła za próg, aż się w końcu pogodził z decyzją i z miną zbitego psa kładł się w kuchni na podłodze. Czasami słyszała jego dzikie piski i domyślała się po ich natężeniu, kto wrócił do domu. Ale i to piątego dnia przestało ją obchodzić. W zasięgu wzroku miała okno, półkę i kawałek dywanu, na którym leżał maleńki kawałek jabłka. Wysychał coraz bardziej, aż wreszcie owinął się wokół skórki i prawie przestała go widzieć. Z półki patrzyło na nią zdjęcie matki.