czwartek, 31 marca 2011

DRUGIE PIWO. GRZANKI FRANCUSKIE.



-         Zamówić piwo? A ona ? Czy lubi piwo? Może w ogóle nie uznaje facetów żłopiących piwo? Może jej śmierdzi? Może ja będę jej śmierdział?
Takie, mniej więcej niepewne myśli, w których kluczem było słowo "piwo", targały nim, gdy już się zdecydował na przycupnięcie pod parasolem obok gościa z laptopem. W końcu, był już taki skołowany, że gdy przypłynęła piersiasta kelnerka i coś do niego rzekła, jeszcze dobrą minutę wpatrywał się  we wgłębienie pomiędzy.
-         Piwo?- dotarło wreszcie do niego trzecie powtórzenie.
-         Ano...- odpowiedział, być może niegrzecznie, bo kelnerka burknęła obruszona:,
-         Dać czy nie?- oparła pięść o biodro.
-         Tak, tak. Oczywiście.- zdobył się na skupienie uwagi, ale wzroku nie odwrócił
-         Jakie?- piersi, wyraźnie zirytowane, podskoczyły jakieś dwa centymetry do góry, dwa razy, lekko zafalowały, a teraz unosiły się tylko w rytm oddechu.
-         Wszystko jedno- wycedził powoli.
-         Tyskie czy brackie, lane czy z butelki?- taniec powtórzył się w niemal identycznej konfiguracji- dwa podskoki- falowanie.
-         Ach... A bo ja wiem? ... Może być brackie.
Teraz widział już drugą stronę kelnerki, jego wzrok, nadal bezwiednie, spłynął nieco niżej. Dziwna analogia widoków nieco go otrzeźwiła. Westchnął, zebrał się w garść, przeniósł wzrok na laptopowca. Ten- uśmiechnął się do niego niejasno i powrócił do wklepywania. Gdy właśnie postanowił odpowiedzieć równie niezobowiązującym uśmiechem, skrzywił się tylko:
-         Stało się... Zamówiłem piwo- uświadomił sobie inteligentnie.
Okazało się jednak, że nie rozwiązało to problemu.
-         Co ona sobie o mnie pomyśli? Że nie potrafię siedmiu minut bez piwa wytrzymać? Nie miałaby zresztą tu nawet gdzie usiąść...Co robić? Co robić? Wyjść szybko zanim przyniesie to cholerne piwo? Wypić szybko i zapłacić? Szybko? Nie... To może zapłacić i nie pić? Nie pić? Nie...Czekać na nią popijając, a gdy przyjdzie, coś jej zamówić? Nie... Nie ma gdzie. Może, jak przyjdzie, zapłacić i odejść? Jezu!
Był już tak rozdygotany, że gdy podeszła znowu i opuściła tacę na stolik, a przed jego oczami znów roztoczył się znajomy widok, wzbił się nad krzesło, jak spłoszony bażant, trącił kolanami tacę, szklanka pacnęła na stół i piwo spienioną strugą wdzięcznie spłynęło  wprost na szary laptop...
-         O żesz k... mać!- zaklął siarczyście biznesmen, starannie dobierając słowa do  już nie nieskazitelnej niebieskiej koszuli i krawata..
Odskakując i strzepując piwo z mankietów i spodni wykonał małą figurę baletową, potem nagle uznał, że to nieważne i rzucił się na ratunek laptopowi. Złapał go, uniósł wyżej i przechylił. Smutno  opadło kilka lepkich kropel...Wreszcie w panice wyrwał plik serwetek z podstawki i zaczął wycierać klawiaturę. Kelnerka pobiegła po ścierkę.
-         No to już nie napiję się piwa....- to była pierwsza myśl Krzysztofa, gdy już opadł  z powrotem na krzesło.
Zaczął bąkać przeprosiny i nawet podawał gościowi serwetki, ale ten  kipiał:
-         Co mi pan tu pieprzysz... Gówno mi po pańskim" przepraszam" Wiesz pan, co tam było?!!!!
Krzysztof nie wiedział.
-         Zresztą pewnie i tak się dowiem. Może tak? A może nie? Kto wie, kto wie?..
Był w jakimś dziwnym nastroju. Jakoś tak, miał naprawdę gdzieś, co się stało, co się stanie i co tam było. Nagle pomyślał, że zamówi sobie drugie i tyle
-         A ona? Może przyjdzie, może nie. Kto wie?- prawie już układało mu się w refren piosenki.
Tyle tylko, że nie znał nut, nigdy nie grał na niczym i nawet nie zastanawiał się nad tym, czy jest muzykalny.
-         No właśnie… A może jestem muzykalny? A może mógłbym napisać jakiś szlagierek? Może tak? A może nie? Kto wie? Kto wie?- zaczął sobie bębnić po stole, ale był niechlujnie wytarty i lepił się lekko.
Przestał więc bębnić i uznał zaraz, że dobrze zrobił, bo facet popatrzył na niego z gniewnym zdumieniem.
-         No tak… Muszę chociaż trochę wyglądać na przejętego…- i zaraz przybrał minę zafrasowaną.

wtorek, 22 marca 2011

Koniec


Wyraźnie z trudem, ale się opanował.
-          Nie dziś... Proszę...
-          A co jest takiego z dzisiejszym dniem, nie tak? -znów uderzył lekko dłońmi o kolana.
Jego opanowanie wygasało.
-          Herbata...
-          Co? No, wiesz...Nie bardzo rozumiem. Te twoje zagrywki…- był już bardzo zirytowany, na skroniach wystąpiły mu małe, nabrzmiałe żyłki.
-          Przecież sama mnie zaprosiłaś...-nie patrzył jej w oczy, omiatał wściekłym spojrzeniem podłogę.
-          Wiem!- przerwała mu ostro.
Kiedy zamknęła za nim drzwi, poczuła niewyobrażalną ulgę i prawie filuterne rozbawienie. Wyciągnęła się na łóżku i przymknęła powieki. Były tam ciągle. Pomału zlewały w jedną postać. Jakby akomodowały do jednego obrazu, nabierając ostrości i konkretnych rysów.

Składniki:

Złote proporcje powinny panować wszędzie, a jak wszędzie to i w kuchni i miłości. Inaczej nie warto. Czyż to nie magiczne: 300, 200, 2x100, 2x2?
 Albo: 300,200, 100, 100,2,2.
Albo, kto woli: 3,2,2,2,2
Jeszcze lepiej:
3+4x2=11,
wystarczy:
11 !
Więc:
 x= mą+ ma + o + c + ż + cw,
przy czym: ma + o = mą,
 o+c=ma, o=c
  ż=2, cw=ż
Zatem:
X= 7o +4, orzechów jest 1 (1x100-w domyśle) więc wychodzi 11
Mąka i cukier w złotej mierze perspektywicznej. Prościej :3,2,1,1,2,2, albo 5+5 +o, mąka z masłem i reszta + cukier, dwie dłonie + cukier= dwie dłonie w cukrze.
Jeszcze prościej:
Tyle ile cukru i orzechów po połowie, tyle masła, a do tego mąki, ile cukru i masła. Żółtek i cukrów waniliowych, ile masła licząc na sztuki. A cukier to JEDEN. Nie trzeba pamiętać żadnych liczb! W ogóle nic nie trzeba pamiętać. Bo z czego niby mają być ciasteczka orzechowe? Z ciasta z orzechami...A ciasto? Z mąki, tłuszczu, cukru i jaj...W sumie całego cukru jest tyle, ile mąki...Jaj tyle, co masła i dwa razy tyle ile orzechów...A orzechy to 1 czyli 100 gram...

Jeden orzech,
dwa masła i żółtka,
trzy mąki i cukry.

Albo tylko zapamiętać kolejność:

Orzechy, masło i żółtka, mąka i cukry,
1,2,3

Albo zapisać sobie na karteczce i tylko pamiętać, gdzie się ją położyło. Można też wszystkie kulinarne karteczki trzymać w jednym miejscu...Wg alfabetu.

• 300g mąki,
• 200g masła,
• 100g mielonych orzechów,
• 100g cukru pudru,
• 2 żółtka,
• 2 paczki cukru waniliowego.

Tylko, kto by to tak chciał zapamiętać?
 
Masło posiekać, dodać orzechy, żółtka, połowę cukru pudru oraz 1 paczkę cukru waniliowego, wymieszać, uformować wałek o grubości ok.3 cm, pokroić na 1 cm talarki, każdy nagnieść lekko widelcem Piec na pergaminie ok. 10 min. w 200´C. Gorące wymieszać w reszcie cukru pudru i paczce cukru waniliowego. Dwie dłonie w cukrze... Najlepiej wychodzą w miłosnej malignie. Niczego wtedy nie odmierzamy. Smak sprawdzamy oblizując lubieżnie palec z surowym ciastem. Jeśli pojawi się demon i tak nie wyjdą.
PS.
Podobno wanilinę otrzymuje się w sposób sztuczny, wiec i tańszy -z krowiej kupy…Smacznego!

niedziela, 20 marca 2011

cd...

Ten pled też nie był nowy. Wypatrzyła go na targu w Wiedniu. Razem z maleńką turecką czapeczką z frędzelkami. Postawiła na stoliku ciasteczka na małym talerzyku z tym samym wzorkiem, co filiżanki. Ciasteczka też nie były zwykłymi ciasteczkami. Kiedyś robiła je dla NIEGO…Celebrowała wtedy każdą czynność, bo czas, który temu poświęcała skracał dystans do spotkania, którego tak pragnęła…Miały magiczne proporcje, nie musiała gdziekolwiek zaglądać, by je przygotować
-         Trzy, dwa, jeden, dwa, dwa- przypomniała sobie znowu.
Kojarzyło się z tajemnym szyfrem
-         Trzy części mąki, dwie  masła i po jednej cukru pudru i zmielonych orzechów, do tego dwa żółtka i dwa cukry waniliowe. Waniliowe. Nie-wanilinowe…
Te, na które teraz patrzyła, zrobiła w pośpiechu i niestarannie. Nie spróbowała nawet jednego.
-         Może są z solą zamiast cukru?- pomyślała filuternie i zaraz posmutniała, bo nie mogła przecież tak stać nad stołem i nad nim wieczność.
Usiadła, ale prawie na skraju tapczanu. Przysunął się, nawet nie spojrzał na orzechowe ciasteczka o magicznych proporcjach…Odgarnął jej włosy z karku i pocałował. Wygięła głowę lekko ku tyłowi. Jego usta musnęły płatek ucha. Oddech miał zbyt mocny.
          ‑A herbata?- wyszeptała.
          ‑Nie zając...
‑Poparzyłeś mnie...-zabrzmiało to cichutko i, tak naprawdę, zupełnie bez wyrzutu.
          ‑Nie przesadzaj...
Teraz rozpinał guziki jej bluzki. Nie widział, co robi, bo twarz zanurzał w jej włosach obejmując ją od tyłu rękami. Oddech parzył ją w szyję. Znów dotknęła zwilżonym kciukiem czubka nosa. Wciąż bolało. Kropla śliny na palcu odbijała iskierkę tego światła. Tlący się w jej myślach płomień znów karmił się i podsycał nikłym blaskiem. Rósł oświetlając kolejne przestrzenie i dawno wyblakłe uczucia. Smutek falami obijał o skronie. Tamte przyschnięte i ledwo zaleczone doznania. Zobaczyła w okamgnieniu siebie wyprężoną w łuk. Ocknęła się. Inna ręka muskała jej kark, a parzący oddech zaogniał niewidoczne blizny ...Westchnęła ciężko.
          -Muszę wyłączyć przynajmniej pod czajnikiem.
Ociągał się, ale wypuścił ją z uścisku.
          -To wyłącz.-westchnął.
I nie było już rady...Raz wywołane potarciem w imbryk, demony, już otumaniały i tańczyły dokoła jej ciała. Pulsowały i wyginały w ekstatycznym, niemym tańcu.
Ładnie zapachniało. Odkryła pokrywkę, zajrzała do parującego wnętrza. A to, co zobaczyła, nie było zwykłą  herbacianą parą, a złączonymi w mokrym od potu uścisku dwoma ciałami pożerającymi się nawzajem pomału, jakby smakowały dokładnie każdy kęs...Kłębiły się i przenikały. Rytm ich szaleństwa narastał pomału, ale konsekwentnie. Odpowiadali sobie na każdy gest, spojrzenie, drżenie, niewidoczny puls. Zmrużyła oczy w nadziei, że to zatrzyma. Para dotarłszy do sparzonego koniuszka nosa, przypomniała jej o bólu.
-         Zostaw już wreszcie tę zasraną herbatę!
-         Dobrze, już...Tylko naleję...
Delikatne filiżanki ze złotą obwódką. Brunatny płyn i miękko spływająca kropla z metalowego dzióbka- wszystko grało tym miękkim ogniem świecy...Demony natarczywie obijały się o jej dłonie, lizały stopy i otaczały zapachem. Jeden uparcie próbował zajrzeć jej w oczy...Odwracała wzrok, ale był wszędzie.
-         Usiądź wreszcie...
-         Herbata wystygnie...
-         Wypijemy zimną.
-         Chyba żartujesz....
-         Nie, do cholery...
Przygarnął ją gestem nie znoszącym sprzeciwu. Poddała się, ale nieopatrznie przymknęła oczy. To był błąd. Pod powiekami rozpętane raz, trwało szaleństwo. Otworzyła oczy przestraszona i odepchnęła go niespodziewanie, dla siebie samej nawet, mocno. Zbyt mocno.
-         Jezu! Co jest?- był tak zdziwiony jej siłą, że miała wrażenie, iż się przestraszył.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
-         Nie mogę, nie teraz....
-         A kiedy? Jeśli mogę wiedzieć? -położył dłonie na kolanach i ścisnął, jakby szykował się do drogi.
Wyraźnie z trudem, ale się opanował.
-         Nie dziś... Proszę...

sobota, 19 marca 2011

Demony. Następne z opowieści kulinarnych- pierwszy fragment


DEMONY. CIASTECZKA ORZECHOWE.


Miedziany czajnik odbijał światło świeczki. Drobny punkcik chwiał się
 i podskakiwał, chwilami niemal zanikając. Nim wzięła go do rąk, dotknęła jaśniejszego, prawie pomarańczowego miejsca. Znikało pod dotykiem. Gdzieś na dnie jej mózgu stworzyły się, z zapomnienia, cieplejsze miejsca i dawno wyśpiewane melodie. Mały wesoły ognik tkwił na powierzchni i podrygiwał w rytm oddechu dawnego kochanka. Z zakręconego nagle płomienia oderwała się prawie niewidoczna smużka sadzy i umazała jej czubek nosa. Zabolało.
-          Zgłupiałeś?
Potarła nozdrza z wyrzutem. Pośliniła wnętrze dłoni i przytknęła do nosa.
-          Zrób wreszcie tej herbaty...
Posłusznie nasypała na spód czajnika grubych, lekko zielonkawych liści.
-          Dlaczego to zrobiłeś?
-          Żebyś się wreszcie ocknęła.
Wnętrze dzbanka pokrywał stuletni nalot ceremonii. Wrzątek obejmował kolejne warstwy. Ustawiła lekki płomień pod azbestową podkładką. Kupiła ten czajniczek w maleńkim sklepiku w hinduskiej dzielnicy Londynu. Tylko tam rozumiała, co do niej mówią.
-          Okiej, okiej- powtarzał mały, zasuszony staruszek uśmiechając się od jednego wykolczykowanego ucha do drugiego, jakby od tego zależał los całej jego rodziny.
 Od szczerości uśmiechu. Udawało się- uśmiech był krystalicznie szczery, odwrotnie od jego zażółconych zębów. W sklepiku unosił się zapach imbirowego kadzidła i zatęchłych mebli. Nie można było przejść, na zakrętach trzeba było ustawiać się bokiem, a i to groziło strąceniem- porcelanowej tancereczki, jajka „faberge”, szklanych kul z perłowym śniegiem nad chatkami Baby Jagi, filiżanek, spodeczków, fajek wodnych, hebanowych masek, gipsowych posążków Buddy, „nowoczesnych” lamp z bulgocącymi w zwolnionym tempie oleistymi cieczami i laserowymi włosami. Czajniczek stał sobie smutny pomiędzy porcelanowym fircykiem machającym w rytm niesłyszalnego kontredansa czarnym bucikiem ze złotą klamerką i czerwoną kokardką, a słoniem z porcelany, z nienagannie uniesioną trąbą. Na każdej, nawet najmniejszej rzeczy wisiała przypięta lub przyklejona zwykłą metkownicą cena. Czasem cena przysłaniała cały „towar”. Jak w przypadku niezwykłej, maleńkiej szklanej kulki, która w środku miała jeszcze jedną, tylko mniejszą, szklaną kulkę.
-          One pound?- podniosła do góry kuleczkę, by choć trochę zobaczyć pod ceną wnętrze.
-          Okiej, okiej- nieodmiennie zatrajkotał staruszek i znów obdarzył ją rozbrajającym uśmiechem.
Od razu przytupał, odebrał od niej kulkę i zaczął pakować do maluśkiej torebeczki z maluśkimi wstążeczkami. Pokazała jeszcze, w niemym geście, czajniczek.
-          Okiej ,okiej, fantastic, very good, very…- sprzedawca uznał, że jest to warte dodatkowego uśmiechu i kilku słów.
Cóż, posrebrzane cacko kosztowało całe pięć funtów. Warstwa srebra musiała być wyjątkowo cienka, ale jej przecież nie na tym zależało. To właśnie ten miedziany poblask ją urzekał. Nie zawiodła się. Ciągle, gdy nalewała herbatę, migotliwy ognik uśmiechał się do niej łobuzersko. Całkiem, jak tamten hinduski sklepikarz. Teraz też próbował ja uwieść na sześć funtów. I dziś też nie miała ochoty się opierać. Z tej dziwnej wymiany miłych uśmiechów wyrwał ją jego głos.
-          Co tam tak długo robisz?- głos był zniecierpliwiony i znudzony zarazem, jak na jej nastrój –dwa tony za wysoki.
-           Jeszcze 10 minut.- wychynęła zza drzwi i wymusiła z siebie uśmiech.
Nie dałaby za niego nawet jednego centa
-          Chodź tu wreszcie.- odsunął się nieco na kanapie i zachęcająco położył otwartą dłoń na pledzie.