środa, 15 czerwca 2011

To jeszcze trochę z poczatku...

Nie próbowano z nią rozmawiać. Nawet ten pogodny młody doktor, który rozmawiał z jej mężem.
-          I chwała Panu- myślała.
Niczego tak bardzo nie pragnęła, jak jakiegoś kąta, w którym mogłaby się zaszyć. Przekazywali ją sobie z rąk do rąk, jak jakąś paczkę. Ona posłusznie dreptała wykonując nieskomplikowane polecenia:
-          ”Proszę się przesunąć.”,
-          ” Proszę to postawić”.
To akurat było do jej torby.,
-          „Proszę usiąść i poczekać”.
Jedyną informację usłyszała jadąc windą. Brzmiała:
-          ”Pojedziemy windą”.
 Ludzie w białym mieli zawsze w kieszeniach klucze zasuwkowe i machinalnie, jak klamką, otwierali kolejne drzwi, które, miała takie wrażenie, były wszędzie. Gdy  czasem jeden biały człowiek spotykał drugiego białego człowieka, rozjaśniał się cały uśmiechem i następowała serdeczna, niewyszukana konwersacja, która jakimś tajemniczym łukiem omijała jej postać. Dowiedziała się np., że szkarlatyna Piotrusia już minęła, a do Ustrzyk pojadą kiedy indziej, bo na razie nie ma urlopu. Że w sklepie „na szpitalu” są bardzo fajne termometry na baterie, że bardzo mało „żrą energii” i są dokładne, wreszcie, że  „fajne buty sobie kupiłam na mieście”. Generalnie wszystko było albo „fajne” albo O.K. O niej nic.
-          Pewnie dlatego- pomyślała- że nie jestem fajna i ze mną nie jest O.K.
Zachowywali się, jakby była przezroczysta. Słowa wyrzucali ponad jej głową, choć wcale nie była niska, miała uszy i całą resztę. Była jakąś procedurą do wykonania. I trzeba przyznać, że ta rola doskonale jej odpowiadała. Mogła spokojnie jeszcze bardziej cofnąć do skorupy i liczyć na to, że się odczepią.   
-          Gdybym teraz miała udawać zainteresowanie lub, nie daj Boże, się uśmiechać…- tego bała się bardziej.
Całkowicie obojętny jej był los Piotrusia i pogoda w uzdrowiskach. Obojętne jej było absolutnie wszystko. Nawet własne dziecko.
-          Mam dziecko? No tak, mam… Śliczną, mądrą dziewczynkę, która ma nieczułą, zobojętniałą matkę… Że też musiała trafić na mnie…
Zachwiała się i człowiek w białym przytrzymał ją mocno pod rękę, nie przestając rozmawiać z tym drugim. Właśnie wyszli z windy i ta sama pielęgniarka o nieokreślonej płci, która otworzyła im drzwi izby przyjęć, zapisywała coś w zeszycie w kratkę. Najwyraźniej była od zapisywania i kwitowania odbioru. Nastąpiło przekazanie. Usłyszała i wykonała kolejne: ”Proszę usiąść”.
-          Wreszcie trochę spokoju. Wreszcie może dadzą mi spokój. Jeśli już mam zapaść w ten czarny lej, chcę to zrobić sama. Niech tylko nikt ode mnie niczego nie chce, nie spodziewa się, nie oczekuje. Nie mam siły. Tak bardzo nie mam siły…
Najbardziej znienawidzone ostatnio przez nią słowo, brzmiało: ”Musisz”. wszystko, co zaczynało się od niego, otwierało czarną, bezdenną przepaść. Nie miała już siły walczyć. Gotowa była już spaść i nie bronić się rozpaczliwie więcej. Po co? Jeśli i tak prowadzi to do jednego? Po co się tak niemiłosiernie katować? Żeby o minutę opóźnić nieuchronny koniec? Po co?
-          Kto to powiedział?- myślała- Kto powiedział, że śmierć nas nie dotyczy, bo jak jesteśmy, to nie ma jej, a jak jest, to nie ma nas? Kto?
Nie mogła sobie przypomnieć. Ostatnio wielu rzeczy nie mogła sobie przypomnieć, a najgorszą z myśli była, że nie pamięta nawet, jak się nazywa. A tą naj, najgorszą- jak na imię ma  Mała.
-          Asia, Joasia, Asiulek, Asinka- powtarzała wtedy w myślach w kółko, aż jej się zakręciło w głowie.
Lęk, jaki ją wtedy ogarniał, był nieopisany. Nigdzie, na żadnej z setek tysięcy stron literatury polskiej i światowej, którą przeczytała i omówiła, nie znalazła opisu takiego lęku.
-          Tak muszą czuć się zaszczute zwierzęta…
Tak samo pragnęła skulić się w kącie i z szeroko rozwartymi oczami, trzęsąc się, warcząc i gryząc, czekać na ostatni cios. Od pewnego czasu, to już nawet tego chciała. By jakaś miłosierna dłoń ją dobiła.
-          A może nie? Może jeszcze za mało cierpię. Może można bardziej? Tylko trzeba to przetrzymać? Być dzielną. Musieć. Musieć…
I znowu wstępowała w nią ta durna nadzieja. Nadzieja, z która wiązało się niewiarygodne cierpienie, bo nie mogła w nią uwierzyć…Tak długo walczyła, tak długo była dzielna, odsuwała głupie myśli, wynajdywała zajęcia…Wszystko przez nadzieję, że będzie lepiej. Nie było. Było coraz gorzej, a ona nie rozumiała, dlaczego. Nic nie pomagało. Ani  racjonalne jedzenie, ani obżarstwo, ani kulturalne picie, ani opilstwo, ani milutki małżeński seks, ani dziki i zbereźny. Nic. Zazwyczaj każdy dzień był gorszy od poprzedniego, aż wreszcie zaczęła się poddawać…
-          Proszę, pójdzie Pani ze mną.- usłyszała trochę skrzekliwy, ale niewątpliwie żeński głos.
Pochodził od pielęgniarki, która skończyła notować w zeszycie w kratkę formatu A5. Poczłapała za nią wlokąc za sobą torbę. Przechodziły rozpaczliwie długim korytarzem oświetlanym sinym światłem jarzeniówek. Wreszcie przystanęły w przedostatnich drzwiach. Na końcu korytarza, który się znacznie rozszerzał, zauważyła duży otwarty pokój z fotelami pod ścianą.
-          Woli pani przy drzwiach, czy oknie?
-          Wszystko jedno- odpowiedziała słabo, ale zaraz uświadomiła sobie, że nie będzie na sali sama i pewnie nie wytrzyma przy drzwiach.- Chyba chciałabym przy oknie…
-          To proszę...- z westchnieniem kobieta pokazała jej łóżko po lewej stronie od dużego okna.
Na sali stały cztery łóżka, te dwa przy oknie odgrodzone szafą. Przy nich  szpitalne szafki i jeszcze kosz przy drzwiach i druga szafa. Na sali leżały już  dwie starsze od niej kobiety. Jedna niewiele, druga staruszka.
-          Boże… A miał być spokój…-przestraszyła się, że nie wytrzyma tutaj, że to wcale nie jest to zbawienne miejsce, gdzie dadzą jej wreszcie spokojnie zdechnąć.
Położyła torbę na  twardym kocu w zielono- czarno- szarą kratkę. Zaczęła wyjmować swoje rzeczy.
-          Tę szafę mamy na dwie.- odezwała się staruszka i machnęła niedbale ręką w stronę oddzielającej łóżka prostej szafy ze sklejki.
-          A tak… Dziękuję bardzo- odpowiedziała, choć w duchu modliła się, by nie chciały się z nią „zapoznawać”.
Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Rozłożyła wszystko do szafki, powiesiła rzeczy obok płaszcza starszej kobiety i zawahała się, bo pewnie powinna się przebrać, by wyglądać, jak one. To znaczy w pidżamy pod dres lub szlafrok. Nie miała dresów. Tym bardziej takich „szykownych” z aksamitu, jak ta po drugiej stronie okna. Siedziała sztywno na łóżku, z nogami w skórzanych kapciach i patrzyła tępo w podłogę. Ewa postanowiła poczekać na rozwój wypadków, ale jeszcze długo nic się nie działo.
-          Najwidoczniej wypadki tu się nie rozwijają- pomyślała niemal wesoło, choć w jej stanie, to niezbyt fortunne określenie.
Była napięta i czujna. Bardzo chciała sprostać nowej sytuacji, ale na razie nie było czemu „sprostywać”.  Wreszcie kobieta w aksamitnym dresie ocknęła się i mechanicznie zaczęła wykonywać czynności, które Ewa postanowiła naśladować. Doprowadziły ją one do łazienki, umycia zębów, przebrania w pidżamę i  położenia się spać. Potem ktoś wszedł z korytarza, zgasił światło i Ewa została  z wzrokiem utkwionym w sufit. Drzwi nikt nie zamykał. Do środka wpadało światło z koszmarnych, podwójnych jarzeniówek, ochlapanych niemiłosiernie żółtą farbą, która pewnie miała być ciepłą i rozświetlającą, a tymczasem, w połączeniu z olejną położoną do połowy ściany, światłem jarzeniówek i niebieską pecefałową podłogą,  dawała upiorny, nieboszczykowy odcień. Jakiś czas słyszała odgłosy ludzi sunących do łazienki, która była nieco na ukos od jej sali, po prawej, przeciwległej stronie. Mogła też widzieć człapiących w papciach i laczkach.
-          Są też faceci- pomyślała.
Było w niej, jakieś zdziwienie tym faktem, choć sama nie rozumiała jego źródła.
-          Jakoś tak… nie kojarzy mi się TO z facetami.- myślała.
Wkrótce się przekonała, że mężczyzn jest więcej. Teraz czujnie chwytała odgłosy i obrazy, które wkrótce wycichły niemal zupełnie. Choć była wystraszona tym normalnym, ludzkim lękiem człowieka w nowym miejscu, widocznie nie był on tak dotkliwy, bo zasnęła szybko i dawno nieznanym, głębokim snem. Przetaczały się przez nią jakieś obrazy, dźwięki i rozmowy, dawno zapomniane twarze i trwogi. Ciągle miała uczucie, że czegoś zapomniała, nie dopilnowała i przez to, ktoś ucierpi, ale z samego snu nie zachowała w pamięci prawie nic.
            Obudziło ją posapywanie Babci, bo tak sobie w duchu nazwała starszą kobietę. Wierciła się za tą ich wspólną szafą, stękała i posapywała. Potem  nagle wpadła młoda, dziwnie wesoła pielęgniareczka i nie wiadomo po co, bo było jasno, zapaliła światło z raźnym okrzykiem:
-          Wstajemy, moje Panie! 
Kobieta leżąca koło niej sztywno na wznak, otworzyła szeroko oczy, jak zoombi, usiadła na łóżku, wsunęła drobne stopy w papcie i znów, jak nakręcona, powtórzyła wszystkie czynności z wieczora. Z tą różnicą tylko, że  w odwrotnej kolejności ubierania: zdjęła pidżamę, a założyła aksamitny dres. Babcia się chyba w ogóle nie myła. Była też już ubrana. Ewa podziękowała Opatrzności za szafę, która je oddzielała i za to, że pokój był wąski, ale długi.
-          No tak. Tu mnie zaprowadziło…- myślała sobie leżąc jeszcze. – Co z tego będzie? Co ja tu robię?
Pomyślała też, że Mała już pewnie jedzie i nagle zmartwiła się o to, czy wzięła leki na chorobę lokomocyjną dostatecznie wcześnie, by zdążyły zadziałać. A zaraz potem, że pewnie tak, bo jest przecież wyjątkowo obowiązkowa i zapobiegliwa.
-          Zupełnie nie, jak małe dziecko…Da sobie radę… Już, tak naprawdę, mnie nie potrzebuje…
Z rezygnacją wykonała te wszystkie czynności, które chyba należało i usiadła na łóżku czekając na to samo, cokolwiek to było, co kobieta po drugiej stronie. Okazało się, że czekały na obchód. Ruch na korytarzu zmienił charakter na jakiś taki bardziej podniosły, babcia wylatywała, co jakiś czas z pokoju i wychylając się zza drzwi oznajmiała:
-          Są na końcu. Są już u Lidki. Są już pod czternastką.
Wreszcie zakrzyknęła triumfalnie:
-          Idą!
Wpadła na swoje łóżko, przykryła się kocem pod nos i leżała wyprostowana. Do sali weszło troje w rozpiętych fartuchach. Jedyny facet miał stetoskop. Przystanęli najpierw nad łóżkiem kobiety po drugiej stronie. Mężczyzna, na oko koło sześćdziesiątki, postawny i krzaczasty.
-          Kojarzył się z tatą-misiem- surowym ojcem niesfornego Colargola. Siwa gęsta czupryna i białe wybujałe brwi nachodzące na opuchnięte, mocno zagięte ku dołow,i powieki.
Zdjął kartę z jej łóżka, rzucił okiem i spytał, jak się czuje. Wtedy Ewa przekonała się, że jej sąsiadka umie mówić.
-          Przynajmniej jedno słowo zna: „Dobrze” – pomyślała wtedy – a zaraz potem powtórzyła to samo, bo w jej przypadku było podobnie.
Z tym tylko, że jedna z kobiet tłumaczyła w kilku zdaniach facetowi, że pacjentka, czyli Ewa, przyjęta została dopiero wczoraj. Wtedy facet, o dziwo, zwrócił się do niej z uśmiechem i powiedział.
-          To zaczniemy jakieś leczenie…
Zdobyła się na uśmiech także i przytaknęła głową.
Na nic mądrzejszego nie miała siły, choć może powinna się przynajmniej zirytować. W jej obecnym stanie jednak, jedynym co wyprodukowała, było westchnienie pełne osłabiającego znużenia. Kiedy dużo później, będzie myśleć o tej scenie, zdanie, które wypowiedział wtedy doktor-stetoskop, będzie wyglądało mniej, więcej tak:
-          „ Jakie k… „zaczniemy”, jakie k…„jakieś” i jakie k…”leczenie”?

sobota, 4 czerwca 2011

"Anhedonia"-początek.



Budynek był tym, najbardziej oddalonym od głównego wejścia i, jak się później przekonała, także najnowszym, jeśli nie liczyć budowanego od trzydziestu lat i nieukończonego gmachu przy centrum kompleksu. Mogli więc przejść przez stary park, przedefilować przez aleję potężnych kasztanowców, minąć dwustuletnią magnolię, która właśnie zrzucała ostatnie różowe płatki i oswoić nieco z niewesołymi myślami. Przynajmniej on nieco ochłonął.
-          Wyraźnie to wszystko mnie przerasta. Najwyraźniej…
Teraz to już nawet bał się myśleć, więc robił, co trzeba i nie próbował prorokować. Nigdy zresztą nie był w tym dobry.
-          Co komu po wizjach z przyszłości? Te z przeszłości przynajmniej mają jakiś sens. Coś z nich wynika…Można jakieś wnioski wyciągnąć…A tu co? Jaki wariant wybrać? Ten czarny, czy jeszcze czarniejszy? Normalny człowiek nie może tak myśleć.- przekonywał siebie nie pierwszy już raz.- Nie może...
A dookoła wiosna buchała z każdego zakątka, zielone podłaziło pod stopy, a zapach go oszałamiał, jakby znów miał dwadzieścia lat. Z drzew spadały ciężkie krople przelotnego deszczu, jeszcze bardziej orzeźwiając ziemię. Drzewa miały egzotyczne nazwy, choć jemu, na wygląd,  kojarzyły się swojsko.
-          Dęby szypułkowe, burgundzkie, miłorząb dwuklapowy odmiany kolumnowej…Cokolwiek to znaczy- pomyślał sobie czytając tabliczki- Modrzewie japońskie, kasztanowce, jakaś glediczja trójcierniowa, a obok- wreszcie coś dla gminu-wiąz polny…Może to miało być arboretum? Chyba jednak nie- za mało miejsca, zbyt publiczne...
Kazała je dosadzać, dawno, dawno temu, dbająca o krajobraz austriacka księżniczka o znanym w okolicy nazwisku z przedrostkiem von. No i przeżyły dwie wojny światowe i kilka pomniejszych. Park stracił styl i protestancką elegancję, bo w komunizmie ważniejsze sprawy zaprzątały władze, ale za to, zapewne, spotężniał. Zwykłe sosny podosadzane tu i ówdzie, miały podpiłowane dolne gałęzie, by nie cieniły trawników, które akurat były wizytówką PRL-u , szczególnie takie z tabliczkami „Nie deptać trawników” z wymalowanym butem hańbiącym właśnie dorodną stokrotkę. Trawniki przerośnięte, zachwaszczone, zażółcone o tej porze mleczem i stokrotkami właśnie, wychodzące na alejki niechlujnie zalane asfaltem.
-          Mieszanka stu lat, trzech ustrojów, czterech nacji i żywiołu.- myślał sobie wciągając do płuc rześkie powietrze i mrużąc oczy od pobłyskujących w późnopopołudniowym słońcu kropel. - Nawet mi się zarymowało. Niedokładnie, ale jednak…
Uśmiechnął się pod nosem i zaraz pożałował, bo przecież to bardzo nieodpowiedni moment na uśmieszki, ale chyba nie zauważyła tego. Szła z nosem nisko, jakby nadmiernie skupiona na samej czynności chodzenia. Próbował to zrozumieć, naprawdę się starał…
-          Ale mamy przecież dziecko…Ja nie mam czasu. Zwyczajnie nie mam czasu…A teraz, co? Kto to wszystko ogarnie?
Szli w ciszy mijając kolejne budynki- duże, ciężkie poaustriackie kamienice. Wielkie wejścia z półokrągłymi schodami, dachy z blachy, zapewne kładzione po wojnie, byleby nie lało do środka, niemiłosiernie obfajdane przez ptaki, poddasza… Nie spoglądała, co prawda, tak wysoko, ostatnio wiecznie skulona, wpatrzona w ziemię tuż przed butami, ale właśnie gałązki, pióra puchowe i zasuszone ptasie kupy pojawiające się cyklicznie, zwróciły jej uwagę. I w taki oto sposób zdarzyło jej się na moment oderwać wzrok od swego nieszczęsnego posuwania do przodu i zobaczyć gołębie gniazda pod dachami starych willi, w których mieściły się kolejne oddziały szpitala. Najokazalsza była kiedyś domem dyrektora, okalał ją kiedyś płot…
-          Pewnie był ogródek…, żywopłot, huśtawki…Dyrektorskie dzieci w krótkich spodenkach na szelkach i falbankowych sukienkach z żorżety i płaszczykach z gabardyny toczące przed sobą serso… Dziś -tylko zdziczałe porzeczki, wypłukany przez deszcze lew z piaskowca na straży ganku…korytarze, metalowe łóżka. Dzieci z problemami neurologicznymi. Epilepsje, porażenia, niedowłady…- myślała człapiąc, a nagle znów te myśli - Szuram nogami. Ciągle powłóczę i szuram nogami…Nie chodzę jak człowiek…
I znów opanował ją ten lęk. Lęk tym większy, im bardziej niezrozumiały.
-          Jak to się robi? Chodzi? Raz, dwa. Lewa, prawa. Muszę pamiętać. Muszę o tym pamiętać. Nic już nie dzieje się bezwiednie. Lewa. Prawa. Znowu. Lewa. Prawa. Lewa...
Znowu świat się lekko zakołysał, a niesmak w ustach przypomniał, że pewnie koniec już bliski i może nie warto patrzeć do góry.
-          Nie patrzę w niebo. Niedługo kark zrośnie się z głową. Jak u świni. Będę ryła w błocie i wywalała oczami, by zobaczyć niebieskie. Niech mnie już zamkną. Do jasnej cholery, niech mnie już zamkną. Chcę leżeć w kącie i nich się wszyscy od… Niech dadzą mi zdechnąć. Niech tylko nikt nie patrzy… Święty spokój. Lewa, prawa. Jakoś tak…W głowie. To siedzi w głowie…Nie można uciec. Obcięcie łba… Tak. To by pomogło. Tuż przy karkówce. Tylko niech mała na to nie patrzy. Proszę.
Przytrzymał ją pod ramię, bo wydawało mu się, że się zachwiała.
-          Wszystko dobrze?- zapytał.
-          Jasne. Wspaniale. Frunę nad ziemią, wiosennie, niezmiennie…-pomyślała z goryczą i poczuła, że łzy zbierają jej się w kącikach oczu.
Nic nie powiedziała, odepchnęła jego rękę. Przełknęła, ale gruda w gardle pozostała.
Zaparkowali daleko za szpitalem. Jak zwykle przejechał kilka pustych miejsc, nie wiedzieć czemu mu niepasujących, a potem już nie było, a droga zaczęła zakręcać pod górę. Auta stały wzdłuż i znaleźli miejsce dopiero u wylotu ulicy.
-          Właściwie jest mi przecież wszystko jedno. Wszystko jedno, gdzie ten gruchot stanie, czy zahaczy błotnikiem o wysoki krawężnik, czy będą na niego spadać te obleśne nasiona wyglądające, jak brązowe glisty. Dziś dodatkowo mokre od deszczu… sznurkowe liszaje i czy wdepnę po wyjściu z auta białymi butami w wiosenną kałużę…Wszystko jedno. Niech już mnie zamkną.
I specjalnie postawiła wychodząc z auta nogę w sam środek błota. On udawał, że nie widzi. Teraz ten upaprany but, przed oczami, gdy szła pochylona, odmierzał:
-          Prawa. Prawa.
Dochodzili do celu. Budynek wyglądał, jak gierkowski po liftingu. Ale dosyć starannie wykonany. Nawet klomby były dokoła i w powietrzu jeszcze unosił się zapach farby i niewyschłego cementu. Budynek był świeżutki, jak cała ta wiosna dokoła. Na pierwszym piętrze na całej długości zbudowano wsunięty balkon. Zauważył, że kraty są tylko w oknach na wysokim parterze i w piwnicach. Nie wiedzieć czemu, ucieszyło go to. Głupkowato się uśmiechnął i zaraz tego pożałował. Na pewno zauważyła. Jej twarz, ostatnio i tak ciągle zacięta, ścisnęła się jeszcze bardziej. Westchnął głęboko i zadzwonił do drzwi. Nie było reakcji. Zaczął czytać plakietki przy przyciskach:
Dyżurna pielęgniarka.
Portiernia.
Dyżurny lekarz.
Nie miał pojęcia. Ona usiadła na murku. Znów skulona w sobie, zapadnięta.
-          Może coś z tym, kto zrobi?- przemknęło mu, nerwowo przez głowę.
-          Ja mam dość!
Nacisnął wszystkie po kolei. Wreszcie ktoś się niewyraźnie, poprzez trzaski i szumy, odezwał.
-          Słucham.
Właściwie nie bardzo wiedział, czy to było uprzejme, czy wściekle znużone.
-          Bardzo przepraszam. Mamy skierowanie do szpitala.
-          Przyjęcia od drugiej strony.
Usłyszał, teraz wyraźnie, skrzekliwy głos i krótki grzechot odkładanej słuchawki.
-          To na pewno nie było jednak uprzejme.
Został z półotwartymi ustami. Ona podniosła się z murku i szła jakąś tylko sobie widomą ścieżką, na tyły budynku. Podniósł torbę z jej rzeczami i poszedł za nią. Zeszli po schodach, jakby do piwnicy, ale były tam okna, tyle tylko, że u samego sufitu. Z tyłu był podjazd, więc chyba można tu było podjechać wprost karetką. Zapukali do kolejnych drzwi i tym razem prawie od razu im otworzono.
-          Przyjęcie na salę?- spytała bez ogródek pielęgniarka o nieokreślonym wieku i płci.
I nie czekając na odpowiedź, zażądała:
-          Skierowanie proszę.
Znowu został z otwartymi ustami, bo właśnie chciał odpowiedzieć, ale tylko sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał papierek.
-          Lekarz zaraz przyjdzie- oznajmiła i wyszła.
Zostali sami w czymś w rodzaju poczekalni. Postawił torbę na białym, jak wszystko wokoło, krześle, a sam usiadł obok. Ona stała. Pochylił się do przodu i zaczął wyginać palce. Słońce na końcu korytarzyka wpadało prawie prostopadle przez okno u sufitu i barwiło na czerwono przeciwległą ścianę.
-          Może zaczną Cię leczyć…- powiedział cicho.
-          Idź już. Dam sobie radę. Idź już do domu. Nie chcę, żeby siedziała sama.
Skoro już miało być, niechby było. Niech tylko nikt nie widzi. Chciała byś sama.
-          Jezu.. Co ja powiem dziecku? -pomyślał nagle, ale nie dała mu tego powiedzieć.
-          Tylko nic jej nie mów.
Ostatnio wszystko robiła, a więc i mówiła, w zwolnionym tempie, jakby słowa sprawiały jej ból albo trudność.
-          Nie kłam też za bardzo.-znowu nastąpiła dłuższa pauza.- Będzie czuła…Wyczuje, że oszukujesz. Powiedz, że jestem w szpitalu, ale, że to nic takiego, że mnie badają na serce i niedługo wrócę. Albo nie. Teraz nic nie mów…Dopiero, jak wróci. Teraz niech ma spokój.
Przytaknął ruchem głowy. Zapadła cisza. Taka zupełna, dźwięcząca w uszach.
-          Poczekam, aż przyjdzie lekarz-powiedział wreszcie.
Musiał odchrząknąć, bo uwięzło mu coś w gardle i „poczekam” wyszło bardzo niewyraźnie, coś jak „czkam”.
-          Jak sobie chcesz. –powiedziała sucho.
-          Jak sobie nie chcę- pomyślał, ale już nauczył się przygryzać język.
Ostatnio zrobiła się taka drażliwa, że nawet zwykłe okrągłe zdania wyprowadzały ją z równowagi. Przy okazji i jego też.
-          A przecież kiedyś miała mistrzostwo świata w ciętych aluzjach – znowu pomyślał, ale znowu sam się skarcił.-Nie powinienem o niej mówić w czasie przeszłym…To wszystko. to tylko jakiś koszmar, który minie. Wszystko przecież mija. Jak nieszczęście, jak choroba…
Długo nie wierzył, że coś jej naprawdę jest. Nie wierzył, że to jakaś choroba. Zresztą robiła wszystko, jak dawniej. Może nawet więcej. On był stale zajęty. Wpadał do domu jeść, spać i w nocy po jej ciało. Czasem bawił się z Małą, zaganiany do tego przez nią siłą, bo wolałby kanapę i telewizor. To normalne. Ciągle pracował. Gdy zaczęła się skarżyć na coraz to nowe bóle- wysyłał ją do lekarzy. Chodziła, wracała zdrowa. Potem znowu się zaczynało. W końcu przestała. Pomału wycichała, spokojniała i jakby osuwała się do środka, w głąb siebie. Był zadowolony. Przestała mieć do niego pretensje o rzeczy, na które nie miał wpływu, przestała narzekać i marudzić. Ich seks też się wyciszył i był mniej innowacyjny, ale był i to mu wystarczało. Tego jednak, co działo się ostatnio, nie dało się już ominąć, przeczekać. W dodatku kompletnie nie wiedział, co się dzieje. I, jak do tej pory odsuwał od siebie myśl o chorobie, tak teraz  równie silnie myślał, że to tylko choroba właśnie. Że przecież ją wyleczą i cześć. Odnowioną i wyrestaurowaną odstawią pod drzwi.
-          Muszę tylko zadbać, by porządnie ją leczyli. By niczego nie zlekceważyć. Zrobić porządnie. Ona musi teraz myśleć tylko o sobie i jeść grzecznie te tabletki. Wszystko wróci do normy. Musi.
I gdzieś na dnie jego mózgu, po raz pierwszy w życiu zakiełkowała myśl, która jednak nigdy nie została sformułowana, ale sprowadzała się mniej więcej do tego, że nie wyobraża sobie życia bez niej.
Teraz stał z nią przed tymi drzwiami i nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
-          Proste pocieszenia wykpi, patetyczne- wyśmieje…To nie do zniesienia. –myślał coraz bardziej zdenerwowany na to wszystko.
Na to, że musi się zastanawiać, co powiedzieć i siedzieć tu, przed tymi durnymi, białymi drzwiami.
-          A w ogóle, to nie mam czasu. Nie mam czasu. Mam obowiązki. Muszę wracać do roboty i dziecka- ręce trzeszczały wyginane w stawach- Faktycznie nie powinna być sama. O, kurde. Jutro przecież jedzie nad morze! Na śmierć zapomniałem…
Odwrócił się gwałtownie do niej i spytał:
-          A co z tą zieloną szkołą? To chyba jutro?
Na jej twarzy pojawiło się coś na kształt kąśliwego uśmiechu, ale nawet, jak na ten rodzaj, to był nieco skarlały uśmiech.
-          Wszystko jest gotowe. Spakowane. Rano odwieziesz ją tylko pod szkołę.
-          Jak rano? Jak to, rano? Mam na siódmą do pracy- oburzył się bezwiednie i próbował zaraz zatuszować, to co powiedział - To znaczy… No… Oczywiście…Jakoś się zerwę… Ale jutro ta narada… Kurde…Ale …no tak … Jasne.
-           Nie wysilaj się- skarciła go kwaśno- Jadą o szóstej. Musicie wstać o piątej…
-          Ach… No tak… Nie musisz się martwić. Wszystko załatwię.
I przyszedł lekarz. Młody przystojny człowiek o bardzo miłym obejściu. Krótko powiedział mu o możliwościach odwiedzin, zasięgania informacji itd. Potem rzucił w jego stronę głośno i nawet filuternie, akcentując pointę, jak w bajkach:
-          A żona zostaje z nami…
I tyle. Zamknęły się za nią drzwi, a on został po drugiej stronie. Bezwiednie wyszedł po schodach na alejkę. Odwrócił się jeszcze z niemiłym uczuciem, że zostawił torbę.
-          Ale no tak… Torba jest jej…
Przystanął przed bramą. Słońce właśnie znikało za krzakami na horyzoncie. Zapowiadała się piękna, pachnąca majowym deszczem noc.
-          Ewa…- powiedział cicho na głos i poszedł w stronę samochodu.