niedziela, 30 grudnia 2012

I po Świętach...


Wigilie
 
Być może
Właśnie w ten jeden
Jedyny dzień
 
Jestem moją babcią z trudem zagarniająca
Dzieci i wnuki do jednego stołu
Bo przecież najpierw trzeba się pomodlić
 
Być może
Właśnie w ten jeden
Jedyny dzień
 
Jestem moim dziadkiem
Zaginającym czubek sosny by powiesić
Zawsze niesforną gwiazdę
 
Być może
Właśnie w ten jeden
Jedyny dzień
 
Jestem moim beznogim bohaterskim stryjem
I bezdzietną ciotką, której nikt nie lubił
I nikt nie wiedział czemu.
 
Być może, mój Boże
 
Moją matką strząsającą  cukier puder
Z obfitego biustu do klusek z makiem
I czule obejmującą w dłoniach
moją dziecięca twarz
 
Może samą sobą smażącą karpie
I w tym samym geście tulącą
Policzek mojej córki
 
 
Może będę, mój Boże 
 
Także nią w podobnym geście
Matczynej czułości
 
Być może,
Byłam, jestem i będę
Tym wszystkim
 
Każdą chwilą celebrowaną przez nich i świętą
Ich nadzieją i wiarą
Że jest miłość poza grób trwająca
I poza krzyż
Wiarą, że właśnie narodził się Bóg
 
Jestem i będę
Właśnie w ten jeden
Jedyny dzień…
 

sobota, 25 sierpnia 2012

Z Paryża.


Kataryniarz.

Na rogu placu Opera…  Choć to pewnie nie najbardziej fortunne określenie, gdyż place nie posiadają rogów… Ale ten właśnie ma i to aż czternaście, bo odchodzi z niego siedem ulic- w kształcie -pacyfy rue Aubert i la Fayette i górnej av. d. l’Opera, w połowie przecięty przez bulwar des Capucines, a naprzeciw rue de la Paix i rue du 4 Septembre… Żeby obejść plac dookoła trzeba by czekać na światłach… Zaraz… Siedem razy? Więcej, bo bulwar Capucines na pewno ma podwójne… Często są podwójne. Ten plac ma dwanaście rogów, bo niektóre kamienice dochodzące do niego są sześcio- albo i więcej, -boczne. I tylko te przy avenue de l’Opera wbijają się weń trójkątnym klinem….

 W każdym razie tam, gdzie do placu Opera dochodzi ulica z galerią La Fayette, na rogu placu Opera, stał przykryty wielkim czarnym parasolem wózek z katarynką. Dość schludnie wyglądający zezowaty człowieczek w pasiastej koszuli patrzył smutno przed siebie w wielobarwny i zabiegany tłum, jakby spoglądał mimochodem w telewizor, ponad wiklinowym koszykiem, w którym spały, ułożone w ying i yang dwa koty. Oba były czarne w niewielkie białe plamy i spały tak spokojnie, jak to koty potrafią. Pomyślałam, że może są martwe albo sztucznie uśpione, tak bardzo ten obrazek kontrastował ze zgiełkiem wokół - przejeżdżające auta, terkocące skutery i motocykle, wielojęzyczne rozmowy i pokrzykiwania… Słowem -Paryż w sierpniu… Jednak nie były, bo nic, absolutnie nic, nie może udawać żywego kota, a sztuczne były tylko kwiatki poprzytwierdzane bez ładu i składu do rzeźbionej skrzyni. Nie miałam też pewności, czy to faktycznie jest katarynka, bo nie było żadnej korbki czy widocznego mechanizmu- jak to sobie wyobrażałam, a nie dobiegały żadne dźwięki. Pod wózkiem stały dwie miski- jedna z wodą, druga z suchą karmą, na skrzynce korkowa miseczka z napisem „Merci” i na uchwycie od całego wózka- duży wiklinowy koszyk z czerwoną kokardką z pięcioeurówką na zachętę w środku.

            - Zawód, jak każdy.... –pomyślałam w przelocie, bo właśnie światła, ustawione obok siebie, a nie jedno pod drugim, jak wszędzie, zmieniły się na zielonego ludzika w olbrzymim wykroku. - Nie za dużo, nie za mało. Pół posiłku  w knajpie na Montmartre… Jedna trzecia tutaj lub na bulwarach.

Właściwie to tylko ja poczekałam na tę zmianę, tutaj do świateł nie stosował się nikt… Byłam jednak wciąż zbyt wystraszona i oszołomiona, by pozbyć się wieloletnich nawyków.

            - Ale co to właściwie udaje? Dziewiętnastowieczny Paryż? Ten, po którym stąpał sobie Zola? Jaki to ma sens? Co niby miałoby popłynąć z katarynki? Rap? Techno? Hip -hop? A gdzie papużka, ewentualnie małpka? No i te gumowe kółka przy wózku… Czy te koty, tak,  jak tamte małpki, mają powyrywane pazury i kły? O… To by nawet nie wystarczyło. W takim bezruchu nie da się przytrzymać normalnego, zdrowego kota… Musiały chyba przejść lobotomię. Albo wieloletnią tresurę… Głodem? Biciem? Elektrowstrząsami?

Przestąpiłam wysoki próg, który kiedyś pewnie oddzielał rynsztok od trotuaru.

            - Jakie słodkie kotki… Myślą sobie przechodzące damulki w wielkich kapeluszach i parasolkami pod pachą. Skórzane trzewiczki z miękkiej skórki stukają o bruk, wokół rozlega się mechaniczny walczyk Straussa… Panie przystają, ściągają koronkowe rękawiczki, wyjmują sou z maleńkich sakiewek.  Kataryniarz się kłania, uchyla kapelusza, szepcze coś w paryskim narzeczu… Panie wyrażają zachwyt, po francusku, oczywiście… Nie ma jeszcze  tej koszmarnej wieży, tkwiącej nad miastem jak wrzód na pośladku… Nie ma koszmarków w stylu centrum Pompidou…. Kataryniarz jest brudny, choć w starym tużurku, z obowiązkowym cylindrem na głowie… Obok przejeżdżają powozy, a na ulicy leży końskie łajno. Dziś… Wyjące skutery… Kataryniarz bez katarynki… Jakąż muzykę musiałby wykręcić korbką? Z gołą głową i rozczochrany, nawet nie próbuje się uśmiechać zachęcająco… Jest bezdennie smutny, choć powinien widzieć, jak impresjoniści- rozmazany świat, czysty i kolorowy, prześwietlony słońcem- podobno wszyscy impresjoniści mieli kłopoty ze wzrokiem albo przynajmniej-modnego zeza… Błyski światła na spoconych karkach wioślarzy…Świecące oczy Paryżanek… Dziś?  Dokoła trudno o białego człowieka… Wszyscy skośni lub czarni… Francuzi wyjechali- pewnie do Prowansji, wiele sklepów i restauracji zamkniętych. Nikogo z para-soile’m… Opalenizna jest modna, jak nigdy… Żebracy nie są na nic chorzy, ani zabiedzeni, gdyby nie chcieli, nie musieliby nawet śmierdzieć… Nikt nie bywa nawet głodnym. Co najwyżej- „na głodzie”, o tak… To nawet często. Od hotelu minęłam już trzech naćpanych do nieprzytomności. Tamte, historyczne koty mogły mieć cichy układ z człowiekiem. Po powrocie w ciemny zaułek łapały myszy i szczury. Może nawet kładły przyduszone pod drzwiami, jak u mojej znajomej? A w koszyczku odpoczywały? Koty mają pełną świadomość własnego piękna. Lubią być adorowane, nawet przez sen… Zresztą… Wtedy kot był zwierzęciem pospolitym i wiejskim, nie był trzymany na salonach, dlatego pewnie małpy i papugi… Egzotyka. Teraz sprawdzają się kotki. Taka kotomania w Europie. I co? Naćpał czymś te biedactwa, by leżały słodko w koszyczku przytulone do siebie? Nie patrzyło mu dobrze z oczu. Przez tego zeza? Nie pozwalał robić sobie zdjęć. Może to właśnie podlega opłacie? Może koty go kochają? Nie takie ludzkie kreatury kochane są przez zwierzęta... Te pełne miski pod wózkiem… Też dla durnych zachłyśniętych ślicznota kocią kobiet? A  może to taki niegroźny i niewinny sposób na życie? Może ten asfaltowy trotuar, to jego prywatna Cafe la Paix? Wierzono, że jeśli siedzi się przy jej stoliku z widokiem na bulwar i  operę Garniera, to- po dostatecznie długim czasie, zobaczy się przechodzący przed oczami cały świat. A zatem- siedzi sobie, jak tamci… Może i on popija espresso, tylko pewnie z papierowego kubka i obserwuje przechodzący przed nim świat? Cały świat. I co widzi? Teraz akurat dwie zjawiskowe córki mojej przyjaciółki, długonogie i złotowłose, roześmiane i lekko rozemocjonowane- Zakupy! Galeria la Fayette! Louis Voitton, Zara, Sephora, Cartier… Na dole drogo, na górze taniej i potem- widok Paryża z olbrzymiego tarasu! Ale czy to jest świat? O nie… To, co teraz widzi jest zjawiskowym wyjątkiem. Ta starsza już śmiało mogłaby pozować Renoirowi, bardziej pasuje do tamtej epoki, choć pewnie wtedy nie mógłby oglądać jej nóg po szyję, nie założyłaby szpilek, a gorset ściskałby jej wąska talię do nieprzytomności. Ale jakie to szczęście, że teraz modne są krótkie spódnice kończące się pod biustem! Taki widok jest jednak niezwykle rzadki. Świat dzisiaj, i ten widziany z kawiarni  La Paix, i ten- zezem znad koszyka z kotami, jest brzydki. Przeważnie to otłuszczeni obrzydliwymi fastfudami Anglicy i ich ciapowate, otyłe dzieci, czarnoskórzy Bóg wie skąd, no i skośnoocy zalewający Paryż, jak wielka,  ruchliwa i świergocąca w stu narzeczach fala. To jest świat? Anonimowy i denerwujący, ani słowa nie wypowiadający w ludzkim języku- czyli po francusku? Bez kapeluszy, laseczek z hebanu i kości słoniowej o główkach w kształcie dzikich zwierząt, w dżinsach, legginsach, chińskich podkoszulkach, jakich nie założyłby żaden Chińczyk i ogrodowych butach, jakich Francuz nie wzułby nawet do ogrodu, nawet do warzywnika, nawet do obory, nawet nigdzie? To jest świat? To jest dzisiejszy swiat?

 

piątek, 8 czerwca 2012

Ostatnio wypsnięte z podświadomości... Part 1.


   Nie przypomina sobie takiej jesieni. Takiej jesieni nie pamięta nikt. Podobno taka była w 39-tym, ale nie ma tu tych, którzy mogą pamiętać. Cieszyn skąpany w łagodnym słońcu, pomału zmieniające kolory kasztany pod „Kauflandem” i grzejący sterane życiem i marnym alkoholem kości, miejscowi żule. Cieszyńska odmiana żula jest specyficzna. Spadek po nieodległej tak przeszłości. Przez lata PRL-u  wyhodowana na przygranicznej przyjaźni bratnich narodów armia mrówek, teraz bezrobotna i bez sensu i celu, który wyznaczał ich byt przez dziesiątki lat. Niegdyś rzutcy i zapobiegliwi, biznesmeni prawie, radośnie pobrzękujący butelkami, rozgadani, podnieceni i zawsze na rauszu, teraz marne cienie przeszłości o nalanych twarzach i przekrwionych oczkach, błagający o wózek z monetą. Sama chodziła kiedyś do cukierni na tamtym rynku. I jej zdarzało się kupić „bażanta” dla niego.  Teraz drażnią ją bardziej niż wtedy. Teraz nie przekraczają Olzy, siedzą nad brudną Bobrówką  wyjątkowo niską i wciąż zieloną. Nie dziwią się, choć rok temu nie było jednego pogodnego dnia, a rzeki wystąpiły ze spienionych brzegów niosąc konary drzew wyrwanych gdzieś za granicą. Zdziwienie jest pewnie funkcją zanikającą najszybciej. A może to nieistotne, kiedy chodzi o jedno? Przechodzi tędy codziennie, a więc nieskończoną ilość razy. Kasztany urosły i rozchorowały się na przedwczesną śmierć zimową. Już od sierpnia zaczynają obumierać wydając skarlałe owoce. Może jeszcze i ona nie jest taka stara? Może i ona przedwcześnie? Może dlatego ma zawsze ochotę splunąć pod nogi zataczającemu się pijaczkowi? A już szczególnie tej kobiecie balansującej pijackim slalomem na wysokich obcasach między autami. Ile ona ma lat? Czy czas biegnie tak samo dla nich obydwu? Ten sam –nieważne czy pijany i zaćpany, czy nie?
Stara kobieta rozmawia z kwiatkiem. Kwiatek jest niepozorny, doniczkowy i jeszcze nic nie odpowiedział. Nie jest wcale tajemniczy czy niezwykły. A jednak zmartwychwstał. Znalazła go  na śmietniku przed sklepem. Nie, jeszcze nie grzebie w śmieciach i nie zbiera starych szmat i złomu. Gardzi żebrzącymi i zapijaczonymi od zawsze, a ostatnio bardziej. Nie pije też nic prócz kieliszka wiśniówki, gdy przychodzi sąsiadka. Ale wtedy kątem oka zobaczyła dawno niewidzianą zużytą prezerwatywę wśród obierek ziemniaków i nie, bynajmniej jej to nie zgorszyło, raczej ucieszyło.
- Tak. Ludzie żyją, jedzą, kochają się. Jedzą ziemniaki. Jak ja kiedyś… Kiedy to minęło? Jak to jest, że nagle ciach i nie ma?
I wtedy go zobaczyła. Leżał na boku, jak powalone świeżo drzewo. Gdy uniosła doniczkę, miała wrażenie, że nic nie waży.
- Sukinkoty… Zawsze to samo. No tak. Nie podlewali go. Biedaku… Nikt cię dawno nie podlał, co? -pochyliła się nad jednorazową, czarną doniczką owiniętą w złoty papier.
- Kogo to obchodzi?
Taki był pierwszy ich dialog. Dialog, bo chociaż kwiatek nie mówił, ale przecież -rozmawiali.
Wyglądał, jakby go ktoś otrzymał w prezencie.
- Pewnie zamiast ciętego, co? No mam rację, prawda? Jeszcze masz wstążeczkę, biedaku…I co? Dzień, dobry, dzień dobry, wszystkiego najlepszego, cmok w rączkę, a potem rano, pa, pa i na śmietnik…Co? Może nie pasowałeś do wystroju? A może to teraz wstyd dostawać kwiaty w doniczkach? Sama kilka takich mód przeżyłam. Nie martw się malutki… Na przykład na goździki i rajstopy na ósmego marca. Kto to pamięta? No, na pewno nie ty, biedaku. Komu to przeszkadzało? Lubię goździki…No, ale ty na pewno nie jesteś goździk…Nie wiem, co jesteś. Pierwszy raz widzę coś podobnego. Takie zawinięte liście z drobnymi kolcami na brzegach? Czerwone drobne kwiatki…
Kwiatów prawie nie było, roślina, gdy umiera, najpierw rezygnuje z rozmnażania się, zrzuca swoje narządy rodne, przestaje kusić i pachnieć.
- Zupełnie jak kobieta? Zupełnie jak ja…
Kwiatek jakby się stulił. Wyglądał na zażenowanego. Płatki się skurczyły i pomarszczyły na brzegach.
- Jeszcze chwila, a stracisz kolor.
Brązowe otoczki na obrzeżach liści przemawiały do niej z niesłyszalnym jękiem. Pogładziła bezwiednie jedną z nich i na palcu został delikatny okruch. Strzepnęła go gestem, jak przy liczeniu banknotów i zajrzała pod listek.
       - No tak… Tak myślałam.
W jej życiu sprawdzały się tylko złe przeczucia. Zupełnie jak wtedy, gdy zauważyła, że po przyjściu z pracy ON bierze prysznic.
       - Zabiorę cię do domciu i wykapiemy się… Dobrze? Maleńki?
Wyglądało na to, że nie ma nic przeciwko. Ona już wiedziała, że kąpiel nie wystarczy. Pod liśćmi  i na łodygach bieliły się drobne kropki.
        - Zaraza. Atakuje po cichu. Wskakuje na osłabione. Najpierw eliminuje najsłabszych. Silni jeszcze mają szansę. Bronią się i niektórzy wygrywają. Bardzo silni nawet nie zauważą, że biała kropka się przyssała, a potem sama odpadła. Moc sama się broni. Wystarczy sama chęć. Ton nieznoszący sprzeciwu. Ładnie powiedziane… Co maleńki?
W kwiatku mocy nie było.
- Takie są niepisane i odwieczne prawa. Wieczne koło narodzin i śmierci, zaniku i odradzania. Cos zżera a potem samo jest zeżarte? Co maleńki?
Kiedy poczuła, że ją nadgryzło? No chyba wtedy właśnie. Podała mu, jak zwykle obiad, a on najpierw poszedł do łazienki i wrócił pachnący. Uśmiechnął się do zupy i zjadł z zadowoleniem.
- Nie była za słona, za gorąca, nie szukał maggi, by ją doprawić. Nie oglądał łyżki pod światło… Zjadł, wstał, podsunął krzesło pod stół i wyszedł do kumpla obejrzeć boks.
Wiedziała, gdzie idzie, bo żona kumpla była jej najlepszą koleżanką.
- I wtedy naprawdę oglądał boks… Wtedy i jeszcze kilkanaście razy…
Ale ona już wiedziała, że zbliża się nieuchronne. Jakby rozpoczął się niewidzialny i powolny proces rozkładu.
- I nie można nic poradzić… Wiesz malutki? Nic nie można już zrobić. Zaczęło się i nie można zawrócić. Zatrzymać. Wymazać i zetrzeć. Zdezynfekować, posmarować maścią, wyleczyć i patrzeć, jak się podnosi.
Kwiatek wiedział to już dawno. Teraz już tylko czekał na nieuniknione. Nawet nie czekał- już był po drugiej stronie. Teraz jego życie było pochłaniane przez inne. Takie, które właśnie zobaczyło swoją szansę i nie miało zamiaru odpuścić.
       - Biały nalot. Zaraza.

czwartek, 29 marca 2012

cd.


Na studiach Ewa i Monika wykorzystywały każdą okazję, żeby się zabawić. Były dość reprezentacyjne, więc często zwykli kumple umawiali się z nimi uznając, że będzie po prostu przyjemnie. Był nawet jeden taki, który zamiast swojej dziewczyny na bale uczelniane zabierał Monikę, bo była ładniejsza i umiała otworzyć usta nie tylko do jedzenia i szeroko rozumianych uciech cielesnych.        
            Pewnego razu zostały zaproszone na wykwintny raut, jako towarzyszące dwóm niedoszłym prawnikom. Generalnie nie było tam młodzieży. Balowały władze miasta i urzędnicy oraz przedstawiciele Izby Rzemieślniczej. Chodziło, jak zwykle o to, kto, gdzie i z kim, będzie oskubywał kasę miejską. Zaproszono kilku studentów, by móc zaznaczyć w prasie udział młodzieży. Wybrano starannie panów z prawa, którzy nawet na egzaminy zawsze chodzili w garniturach i prawdopodobnie potrafili posługiwać się widelcami. Do tego dokoptowano kilku z politechniki, na drodze łapanki pod hasłem: „Który ma garnitur i jest głodny?” Okazało się, że warunek drugi spełniają wszyscy, ale tylko dwóch pierwszy, w tym właśnie Jarek Godlewski. Starannie wybrano hotel – jedyny nowoczesny
w mieście – i faktycznie dziewczynom imponował zachodni szyk hotelu „Wrocław". Gdy Ewka była siksą, by choć trochę zasmakować w luksusach, chodziła tam do fryzjera, który miał salonik przy recepcji. Mogła obserwować gości i ich dziwki. Wystrój więc był elegancki, ale, jak zaraz ze smutkiem zauważył Jarek, jedzenie jak wszędzie – peerelowskie: ozorek w czymśtam, kawior, śledziki, przesolony łosoś i ruski szampan. Ani Monika ani Ewka nie myślały jednak o jedzeniu...
            Posadzono ich grupami mieszając z oficjelami, pewnie po to, aby było zabawniej. I było. Koledzy z prawa brylowali, uśmiechali się i dyskutowali grzecznie. Ewa od razy zauważyła Jarka, bo niestety od razy było widać, że to student i to nie z prawa. Miał znoszoną marynarkę i źle dobrany krawat, poza tym był skwaszony, ciągle coś z niesmakiem przeżuwał i nic nie mówił.
– Nie mówi, bo je, czy je, by nie mówić...
– Pewnie nawet nie ma takich dylematów i mógłby mówić podczas jedzenia.-powiedziała cicho do Moniki, by zaintrygowanie pokryć złośliwością.
Monika kokieteryjnie zachichotała patrząc na Jarka, co sprawiło, że uwięzła mu w krtani kanapka z łososiem. Natomiast śmiech Moniki wprawił w zachwyt Darka – prokuratora OMC. Ewa nadal nie mogła oprzeć się obserwowaniu Jarka, ale gdy przez kolejnych dziesięć minut nadal tylko żarł, jakby nic na nim dokoła nie robiło wrażenia – uznała, że jest nudny i przestał dla niej istnieć.
Dokoła siedziały panie w koafiurach i jak z zazdrością zauważyły- pachnące prawdziwymi perfumami, ale jak to poetycko określiła Ewa – mające tyle mózgu co jej wersalka. Panowie rozważali ważne dla kraju kwestie, nie zaniedbując i tych ogólnoglobalnych. Czasem któryś łysy strzelił pieprznym dowcipem. Rozmowa toczyła się gładko, aż wreszcie nie wiedząc jakimi torami, zeszła na kwestie urbanistyczne, a potem zaczęto zastanawiać się nad problemem cmentarzy. Że zajmują za dużo miejsca, że to poważny problem komunikacyjny i kanalizacyjny itd. Wtedy do dyskusji nagle włączyła się ondulowana podstarzała piękność w tiulach. Stwierdziła, iż ona, moi państwo, chciałaby być skremowana.
– To jest, moi państwo, o wiele bardziej higieniczne i estetyczne..– rzekła.
– I pewnie... zburzono by mi fryzurę – Monika wyszeptała do kumpla komicznie naśladując damulkę i podnosząc gestem dłoni swój podbródek do góry.
– Są ludzie, którzy nawet „dupa” wymawiają przez „ę” – mniej komicznie skomentowała Ewa.
– A tak w ogóle, to właściwie chciałabym, aby moje prochy zostały gdzieś rozrzucone na jakiejś cichej polanie... By moje pierwiastki mogły powrócić do ziemi i na nowo rozpocząć koło życia. Nie należy niczego odbierać naturze – zakończyła swoją kwestię i czekała na powszechny aplauz.
Już nawet rozległ się lekki szmer uznania. Jej partner ujął jej dłoń do cmoknięcia, gdy nagle, całkiem śmiało i wyraźnie, odezwał się Jarek :
– Uważam, że z tego punktu widzenia, to najlepiej by było, gdyby coś panią po prostu zeżarło... – powiedział trzymając w górze jak profesorski wskaźnik, widelec ze świeżo nabitą konserwowaną pieczarką .
Gdy do Ewy dotarły jego słowa, właśnie piła szampana z szerokiego kieliszka, a ponieważ zamierzała się wstawić na koszt państwa, brała do ust spore hausty. Jak spore, mogli się rychło zorientować wszyscy, bowiem parsknęła zawartością na siebie, kolegę w nienagannym gajerze i sałatkę jarzynową. Długo dusił ją dziki śmiech, więc w końcu kolega odprowadził ją do toalety. Monika także dotarła tam za nią.
            – Ja cięż przepraszam ... Ten facet jest fantastyczny ! – piały z zachwytu zgodnym chórem.
– Ani mi się waż do niego zbliżyć! Ani chichotać w ten sposób... no wiesz jaki... On jest mój, rozumiesz ? – Ewa mówiła całkiem poważnie i Monika wiedziała, że to nie żarty.
Okazało się, że nie była zmuszona szczególnie się starać. To on pierwszy do niej podszedł oferując pomoc w wyczyszczeniu sukienki. Widać już się najadł i rozważać począł inne kwestie, związane z innym rodzajem potrzeb.
        Czuję się trochę winny za to co się stało, to taki stary góralski dowcip...Nie przypuszczałem, że może takie skutki...Góralski i naprawdę stary... – powiedział.
Ewa nie reagowała, trochę jej przemknęło, że może zaśmiała się jak idiotka, ale ogólnie była jakaś taka oszołomiona i nie stać jej było na celną ripostę.
– Nazywam się Jarek Godlewski – podał jej rękę i o dziwo schylił się,
 by pocałować jej łapkę.
Ewa była ugotowana.

piątek, 16 marca 2012

Moja pierwsza powieść, stare dzieje...

            Sunęła przez miasto, jak dumna fregata pod żaglami. Ulica była długa, czteropasmowa, a środkiem, w dwóch kierunkach jeździły tramwaje. Były dwa sposoby przedostania się na drugą stronę –dziki bieg między autami i przez torowisko (należało także pokonać dwa pasy rachitycznego żywopłotu) albo dojście do przejścia. Drugi wariant w ogóle nie wchodził w grę. Wybrała dogodny moment i puściła się lekko na ukos. Nigdy nie biegała rewelacyjnie, ale to uwielbiała. Wuefistka twierdziła, że biega na ugiętych nogach. Ewa tydzień zachodziła w głowę: Jak to niby się biega? – na sztywnych? Potem uznała, że jak dla niej -wystarczy. Teraz też wystarczyło, zmoczyła tylko buty w kałuży. Do domu został  kwadrans marszu, a jak na wieczorny spacerek, była już znacznie spóźniona. Nie chciała, aby ją wypytywano, gdzie się włóczy. Sumienie schowane do tylnej kieszeni opiętych do niemożliwości dżinsów cicho postękiwało. Na szczęście jego dłonie wolały inne regiony jej ciała.
Wciąż była lekko otumaniona. Było tak lekko, tak wspaniale, a nogi prawie unosiły się nad ziemią. Wiatr rozwiewał włosy, powietrze rześkie i pachnące wiosną, światła latarni słały długie refleksy, które pod rzęsami tworzyły tęczowe kółka.
– Już jestem szczęśliwa a to dopiero początek – pomyślała -Nie wiadomo, co prawda, do czego to wszystko prowadzi... Ale, czyż właśnie nie na tym polega szczęście? Idzie się drogą, widać następny zakręt, a nie wiadomo, co jest za nim. I za każdym dalszym...
Ewa miała naturę monogamiczną, długo szukała, taksowała, ale nigdy nie porównywała. Kiedy zjawił się Jarek, trafił na wyschnięty ogród łaknący deszczu, ciepła, miłości. W chwili, gdy pozbyła się wątpliwości, chciała zakochać go na śmierć. A wątpliwości do tej pory miała na tyle dużo, by nie związywać się z nikim na stałe. Dlatego teraz, pozwoliwszy sobie na pełny odlot, nie taksowała, nie rozmyślała i nie kombinowała za dużo Jarek mężnie przyjął na swój rozwinięty, owłosiony tors tę ogromną falę. Wreszcie mogła czuć się wiotka i słodka. Był bardzo małomówny i to prawdziwy cud, że się poznali, że wtedy właśnie wypowiedział to jedno zdanie...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

"Znaki" cd.


Robili "gości", "klientów" czy jak też czasami mówili "cwelów" na różne sposoby. Tak jak Ewę- na "chama"- czyli w najprostszy sposób - podjeżdżali na desce lub po prostu podbiegali pod drzwi sklepu i zanim kobieta schowała cokolwiek do torby- wyrywali na dużym biegu i w nogi, albo "na nóż"- przecinając od tyłu paski torebek lub saszetek. Ewa została zrobiona „na nóż” i nawet nie zdążyła krzyknąć. Od razu pomyślała, że dobrze, że jej nie skaleczyli. Mogła mieć teraz podcięte ścięgna przy łokciu.
-         I czym sięgałabym po piwo?
Jakoś nawet nie bardzo się zdenerwowała, przyjęła to nieomal, jak Anglik:
-         „It’s happend”- mówiła sobie.
Może tylko żałowała torebki, ale też bardziej tego, że ją zniszczyli, niż że ukradli…
-         Taka ładna była…
Zaczęła jednak obserwować Małą, bo skojarzyła ją ze spotkania przed hipermarketem i z chłystkami na rolkach. Policjanci przyjęli zgłoszenie, ale skończyło się na:
-         „Zrobimy, co w naszej mocy”.
A ona nie bardzo wierzyła w ich dużą moc. Dowiedziała się jednak sporo o braciach Małej i o „technikach sprawczych”.
Osobno opracowanym numerem, przeznaczonym na restauracje i bary- było robienie "w balona". Początkowo, gdy Ewa usłyszała tę nazwę, myślała, że chodzi o coś w rodzaju slangowego nazywania nabijania w butelkę, czy jakoś tak, ale okazało się, że to nie żadna metafora. Numer przeznaczony był dla "smarów”, czyli najmłodszych i faktycznie podstawowym rekwizytem był balon. Najlepiej nadawał się taki z Mc. Donalda, na patyku, nieprzezroczysty. Gówniarz wchodził z tym balonem do restauracji zawsze za kimś, by nie pomyślano, że jest sam, lustrował szybko lokal i wybierał stolik, przy którym siedziały kobiety. Było prawie pewne, że któraś powiesiła torebkę na poręczy lub położyła ją na krześle obok. Najlepiej było wybrać moment, gdy piły kawę i właśnie unosiły filiżanki do ust. Inne napoje nie dawały takiego spektakularnego efektu. Potem już było naprawdę wesoło. Sprytnie przebity balon pękał z hukiem, kobieta wylewała na siebie zawartość filiżanki, koleżanka umierała ze śmiechu, a mały zgarniał torebkę i dawał nura do drzwi. Nikt nie pamiętał twarzy, a reakcje okradzionych kobiet wyglądały na totalną histerię. Próbując opanować się za wszelką cenę, by wezwać pomoc, jeszcze mocniej parskały śmiechem, a zdezorientowana obsługa nie bardzo wiedziała, czy coś wybuchło, czy ktoś powiedział dowcip, czy właśnie akurat dwie panie, w tym jedna upaprana kawą, nie dostały aby kompletnego bzika. Oczywiście ten sposób miał swoje wady. Chociażby taką, że po paru takich przypadkach w jednej okolicy, obsługa reagowała wyjątkowo nerwowo na balony i zwierzęco czujnym wzrokiem śledziła "wypuszczanych na akcję". Poza tym niezbicie cała grupa się przekonała, że baby nie noszą za dużo kasy przy sobie. Bardziej liczyli na karty. Wtedy mieli zakupy "do limitu". Facetów zdecydowanie prościej robiło się "na pijaczka". Najstarszy brat Małej był niewątpliwie bystry i znał się, przynajmniej w pewnym zakresie, na współczesnej psychologii.
Sposób "w balona" tak Ewę zachwycił, że postanowiła sprawdzić, czy można mu się oprzeć. Nie można.
          Żebyś była nie wiem jak przygotowana i opanowana, dokładnie wiedziała, co się stanie- zawsze wylejesz na siebie to, co trzymasz w dłoni. To pewne...- klarowała kiedyś przyjaciółce w kawiarni.
          Eeee... Co ty...
          Nie wierzysz?
          No... Chyba nie...
          Na bank! Mówię ci...
          Eeee... Czy ja wiem?...
          A o co bijesz?- podsycała Ewa, już teraz naprawdę żądna krwi.
Wyciągnęła zadziornie rękę do zakładu. Aśka skrzywiła prawą stronę twarzy i popatrzyła na nią przeciągle.
          No, co? O winko... Czerwone...
Trwał od pokoleń konflikt między nimi o kolor wina. Aśka lubiła białe, Ewka czerwone. Na nic zdały się naukowo udowodnione zalety czerwonego, od redukcji cholesterolu po przedłużanie życia i orgazmu. Aśka była niezmiennie głucha na niezbite argumenty i ciągnęła wyłącznie białe. Dlatego Ewka musiała mieć w barku butelkę niechcianego- białego.
Teraz wiedziała, że ją rozsierdzi i Aśka ruszy do galopu. Nie myliła się.
          Białego...- zasyczała przeciągle przez zęby.
          Bijesz?- Ewka już była w ogródku.
          Mam ją...- myślała- Butelkę czerwonego, wytrawnego, markowego. W wysmukłej, zielonej, oszronionej butelce.
W marzeniach nawet słyszała charakterystyczny, ciepły odgłos strumienia spływającego do kieliszka.
          Dobra! Ale jak to sprawdzimy? - Aśka miała teraz sprytną minę.
          Witamy się z gąską... - pomyślała Ewka, a powiedziała:- To proste. Potrzebny nam balon.
          A skąd weźmiemy balon?- Aśka udawała niewiniątko, ale już gdzieś świtało w jej głowie to nieprzyjemne podejrzenie.
Zrobiła skonfundowaną minę i Ewka już wiedziała, że ona wie. Przytaknęła jej unosząc brwi i kiwając zawzięcie głową.
          O nie! Nawet o tym nie myśl...!
          Myślę, że i tak już jest dawno przeterminowana i zagraża twojemu zdrowiu...
          Ale jesteś wredna....
          No, co? Zresztą.. Kupisz sobie nową.
          Ale ta jest truskawkowa...- broniła się Aśka zawzięcie.
          To, co? Nie ma truskawkowych, czy co?
          Zdziwisz się, ale nie ma...
          Odkupię ci. Jak bum cyk cyk.- Ewa walnęła się w przepastną pierś, aż zahuczało.
          Czy ja wiem?.. Przywiązałam się do niej. Daje mi ukojenie - Aśka głaskała czule małą, srebrno- czerwoną paczuszkę.
          Jasne. Nie można żyć bez marzeń...
          Coś się przyczepiła... Trenuj wredotę na kimś innym...!- Aśka stanowczym ruchem schowała prezerwatywę do torebki.
          Jezu. Przepraszam. Nie chciałam zranić twoich uczuć...- Ewa postanowiła błagać.
          Nie.
          Nie?- Ewa uśmiechnęła się zniewalająco.
          Nie- zabrzmiało już słabiej.
          Zrobimy sobie dobrze... Tutaj i teraz...
          Świnia...
          No pomyśl, może przez to przełamiesz złą passę?
        Pieprzysz..
        No... Chciałabyś...
        Obraziłaś moje najgłębsze uczucia...
        Oooo! Widzę, że liczyłaś na wiele...
        Ewka! Przestań! To mój amulet...
        Stara, przeterminowana prezerwatywa o smaku truskawkowym...
        Właśnie- Aśka była naprawdę stanowcza.
        Kiedyś ktoś napisze o tym piosenkę country...
        Ale jesteś upierdliwa... Aśka desperackim gestem sięgnęła do torebki- Masz i udław się...- rzuciła paczuszkę na stolik.
Pięknym posuwistym ślizgiem oparła się o spodek filiżanki. Ewka trochę niepewna jeszcze, czy Aśka się nie rozmyśli, przykryła ją szybko dłonią.
        Nie będę jej pieścić ani połykać. Nadmucham tylko...
Wybuchły dziecinnym śmiechem. Kelner znad baru zmierzył je spojrzeniem. Dwie niemłode już panie...
        Musimy odczekać. Niech sobie gdzieś pójdzie. Nie będę nadmuchiwać prezerwatywy przy jakimś gnojku...
        Naprawdę, Ewo, ulżyło mi...- Aśka przytrzymała dramatycznym gestem rozłożoną dłoń przy sercu.
        Pamiętaj, że chodzi o naprawdę dobre wino...-słowo „naprawdę” podkreśliła.
        Dobra. Ale jeszcze raz ustalmy zasady... Ja trzymam filiżankę... Mogę w obu dłoniach?
Zadała to pytanie sprytnie i szybko. Ewa nie dała się podebrać.
        A kto trzyma w kawiarni filiżankę w dwóch dłoniach, w dodatku kurczowo..? Mamy przecież zbadać prawdziwość, prawdopodobieństwo tego numeru...
        No dobra- zrezygnowała Aśka, trochę nieszczęśliwa, że z jej sprytnych negocjacji nic nie wyszło.
        Powinno Ci wystarczyć, że będziesz przygotowana. A przecież okradani nieszczęśnicy nie są...Poza tym- zastanowiła się nagle Ewa- Nie jestem pewna czy prezerwatywa daje taki efekt...
        Wahasz się....- tym razem podpuszczała Aśka
        Wiesz... Stawka jest spora...Ale kobyłka u płotu...
        Jaka kobyłka?
        Nie wygłupiaj się...
Czasami grały w głupiego, ale teraz nie czas był na to...
        Dobra... Dmuchaj! Poszedł sobie.
Ewka przerwała paczkę tak niewprawnie, że prawdopodobnie zrobiła miejsce na plemnik słonia. Przytknęła gumkę do ust, poczuła smak kisielu truskawkowego i zrobiło jej się niedobrze...
        Nie mogę...
Aśka zachichotała.
        Może ty spróbujesz zamiast głupio rechotać?
        To twoja zabawa...Bądź mężna...
        Myślisz, że pęknę?
        Z dwojga złego...
        Żebym miała się zerzygać...
Ewka nabrała znów powietrza w płuca i starając się wyłączyć wszystkie zmysły, dmuchnęła. To, co zobaczyła było dziwne, ale na pewno nadawało się do przebicia.
        A teraz uważaj... Ty bierzesz kawę, ja przekłuwam balon. Cholera... Czym mam toto przekłuć?
Kelner znów pojawił się w ich rejonie. Miał już zresztą taką minę, jakby coś podejrzewał. Ewa schowała balon pod stolik i zrobiła uroczo uśmiechniętą minę. Pomogło. Kelner głupio się oduśmiechnął i poszedł.
        Dobra... Dawaj broszkę.
        Po co... A.... Już, już...
Aśka odpięła kameę i podała Ewce.
        Gotowa?- głos Ewki był stanowczy i konspiracyjny.
        Yes sir! Tzn. Yes, Madame...
Aśka ujęła filiżankę i postanowiła, że za nic jej nie upuści. Te zabawy sięgnęły już kresu przyzwoitości. Postanowiła, że chociaż napije się dobrego wina. Przy okazji też, zachwieje nieco pewnością siebie Ewki.
        Zobacz, co się będzie teraz działo... Normalnie nikt nikogo nie uprzedza...
        Dobra... Nie truj tylko wal!
        O.K. Jak sobie życzysz...
Ewa upewniła się jeszcze tylko, że filiżanka uniesiona jest odpowiednio wysoko..
        Trrrach!
Filiżanka podskoczyła uniesiona nagłym nerwowym ruchem, uszko wyśliznęło się z palców i opadła na stolik przykryty śnieżnobiałym obrusem. Aśka ze zdumieniem oglądała fusy na spódnicy...
        Jezu... No patrz... A tak mocno trzymałam...
Zdumienie Aśki było znacznie bardziej wesołe, niż cała ta scenka. Ewka myślała, że wyzionie ducha ze śmiechu. Kelner wyraźnie nie widział nic śmiesznego w tym, że musi po nich sprzątać. Ale przepraszała tylko Aśka. Ewka w kółko parskała śmiechem.
        Już się uspokój, do cholery, bo nie będziemy mogły się tu już pokazać. Wygrałaś. Ciesz się, ale nie wariuj...
W końcu Ewa uspokoiła się, ale nadal, gdy przypomni sobie minę Aśki...
– W najcięższych chwilach robi się weselej...
Te wygłupy i rozmowy dawały Ewie wytchnienie. Tak jak każde wytchnienie- krótkie i nietrwałe. Wracała potem znowu do swego samotnego królestwa i rozmyślała. Godziny i dni przewijały się martwo. Sztuka polegała na tym, by od tych „nie do zniesienia” jak najszybciej przeskoczyć na te „do zniesienia”. Tak naprawdę świat nie miał jej już wiele do zaoferowania. Albo dziką orkę na ugorze, kiedy poświęcała się pracy, albo wieczory z piwem i rozmyślaniem o bezsensie. Aśka, choć podobnie jak ona, była samotna, a może nawet bardziej, bo nie miała dzieci, zupełnie inaczej egzystowała. Po prostu wciąż szukała. Wybierała, taksowała, lustrowała, przymierzała się do ludzi, czy też raczej odwrotnie- mierzyła ludzi do siebie, jak bluzkę przed lustrem, dokładała do twarzy i albo odrzucała z obrzydzeniem, albo robiła lewy profil i prawy, potem z wyrazem niezdecydowania odkładała na bok, mierząc jednocześnie dwóch lub trzech facetów. Coraz trudniej było jej się zdecydować, była coraz bardziej wybredna i przyzwyczajona do luksusu. Wiedziała już też doskonale, że za seks nie warto płacić najwyższej daniny w postaci śmierdzących skarpetek pod łóżkiem i pierdzącej obecności nad ranem w twojej pościeli. Coraz częściej wybierała tych z górnej półki z dobrą metka, oszałamiającą ceną, ale... już kupionych.
-         Może sobie wybierać. Wciąż jest atrakcyjną babeczką- myślała Ewa z pewną zazdrością, ale nie za dużą...
-         Za dużo w tym kupiectwa...
Zresztą bywały dni, które Ewa szanowała właśnie za samotność. Zupełną, oszałamiającą, kiedy wstawała rano i kładła się wieczorem nie zamieniwszy słowa z ludzką istotą. Czuła się doskonale uspokojona i pogodzona z losem patrząc przez okno wciąż na ten sam widok, a nigdy nie ten sam. Rozumiała wtedy przypowieść o Buddzie i jego medytacjach nad wodą. Świat przepływał jej przed oczami cichy i spokojny, słońce wschodziło i zachodziło, obłoki wyparowywały lub spadały deszczem, a ona tylko patrzyła...
-         Jest tylko jeden problem. Od samotności się tyje...
Często zapychała dziury we własnej egzystencji jedzeniem. Tyła i nie miała na to usprawiedliwienia dla siebie. Ale zaczęła już dawno, wtedy, gdy przestała czuć się szczęśliwa w małżeństwie. Wtedy, gdy zrozumiała, że ma dziecko, ale nie rodzinę...Albo raczej, że tylko dla dziecka trzyma się Jacka jak pijany płotu. Choć nie wiadomo, po co, bo ten płot był spróchniały, nie dawał jej żadnego oparcia...W końcu zajęła się nim jedna taka. I owaka. Jej zostało jedzenie. Gdy się zorientowała w tym prostym mechanizmie, trudno było już wyjść z nałogu.
-         A przydałoby się... Ze względów komercyjnych.. Mogłabym, jak Aśka, wybierać tych z wyższej półki...
Ale ostatecznie, chyba nawet wolała jedzenie...
-         Stanowczo mniej problematyczne, mniej wymaga starań i mniejszą czkawką się odbija.