piątek, 13 maja 2011

Maturbeska


MATURY
Był wczesny niedzielny poranek-majowy niedzielny poranek, piękny majowy niedzielny poranek. W tym kraju wiecznej słoty- cud. Ptaki wydzierały się opętańczo, jakby ich życie i całego gatunku od tego właśnie zależało. Trawa jaśniała od świeżych kropel rosy, zielone pędy napęczniałe życiem strzelały do wschodzącego słonka, w powietrzu rześkość i franciszkańska świata miłość…
Rzadko zdarzało jej się wyjść  gdzieś rano w niedzielę, tradycyjnie był to czas odsypiania, w pełni zasłużonego, przysługującego, usprawiedliwionego, godziwego i do jedenastej. Ale dziś nie było zwykłej        niedzieli.
- Prawdopodobnie grzeszę ciężko wobec siebie, ludzkości, tejże ludzkości historii, Boga i Kościoła…
Szła pod sporą górkę coraz ciężej sapiąc. Budynki byłych CK koszar Franciszka Józefa otulone miejskim parkiem i boiskiem z małymi trybunami mrugały do niej zza krzaków dzikiego jaśminu. Rozdeptywała nowymi butami z koźlej skórki opadłe wierzbowe kotki, właściwie- koty, wielkości średniej myszy polnej, podobnie szare i kosmate z żółtym nalotem pyłku. Na podjeździe, wyjątkowo ostrym i niewygodnym do cofania, jeden przy drugim stały tanie, bo  nauczycielskie, auta. Musiała ustawić się bokiem przy przechodzeniu, by nie uszkodzić bocznego lusterka niebieskiego cinquecenta, a i tak otarła się boleśnie lewą piersią. Zastawione było nawet wejście, choć oddzielone biało-czerwoną barierką. W oknie na parterze powiewała beztrosko różowa firanka i wystawała zza niej głowa w papilotach przyssana do papierosa. W tej szkole ciągle, jak relikt przeszłości, istniało mieszkanie służbowe portierki.
            - Do pracy w niedzielę? Do pracy w niedzielę… Grzech… Spotka mnie kara. Skaranie boskie- pomyślała napierając na cesarsko-królewskie, wielkie jak w renesansowej katedrze,  drzwi.
Na progu owionął ją charakterystyczny szkolny zapach obuwia sportowego na podeszwie miękkiej gumowej, w skrócie- trampek. Schody oznaczone ukośnymi żółto-czarnymi pasami mrugały ostrzegawczo.
- ” Tu można rozwalić nie tylko łeb. To co w środku też…” Gdzieś w okolicach hipokampu…
Mogła ich posłuchać… Już na pierwszej przewiązce,  kątem oka zobaczyła jedną z polonistek w wieku postbalzakowskim, która wywinęła zgrabnego hołubca na ostatnim schodku trzymając kurczowo swoje świeżo odebrane ze skarbca, pudełko z maturami. Uznała to jednak za poranną halucynację, w pełni usprawiedliwioną brakiem niedzielnego snu i śniadania. Na plecach poczuła jednak chłodny powiew i nie była pewna, czy był to zwykły przeciąg spowodowany uchyleniem drzwi. Powiedziała grzecznie do strażniczki, siląc się na skowronkowy ton: „Dzień dobry”, ale nie usłyszała odpowiedzi. Nawet burknięcia.
Napięcie narastało od piątku i nie opadało. Miała wrażenie, że coś pnie się do góry ze znacznym przyspieszeniem- coś nienazwanego, co narasta i kumuluje. Jak zawsze uznała, że to tylko jej wybujała wyobraźnia i przeklęty siódmy zmysł do wyczuwania wredoty.
- A w końcu, wszyscy tu mieli swoje powody by być wrednym…
Przejęła swoje papiery cichutko, podpisała odbiór i z paczką pod pachą grzecznie ruszyła na swoje miejsce, starając się nie patrzeć nikomu w oczy. Na końcu korytarza, przy wejściu do jej sali stała przy oknie jej koleżanka i paliła zaciągając się zawzięcie. Dym wchodził w nią ustami a wychodził porami ciała, chyba, bo wyglądało, że nie wydycha.
            - Przecież ona nie pali… Nigdy nie paliła… - pomyślała zaniepokojona.
Postanowiła tego nie zauważyć, bo koleżanka dziwnie się przy tym kołysała w przód i w tył, jak autystyczne dziecko próbujące wrócić do siebie i nie wyglądała na przyjaźnie usposobioną.
            - Przynajmniej nie do koleżeńskich pogawędek…
Zwyczajnie się przestraszyła, weszła więc cichutko do sali i przysiadła pod oknem. Znowu nikt nie odpowiedział na „Dzień dobry”. A było to dziwne, bo raczej nie było powodów do zwyczajowej nauczycielskiej bezinteresownej zawiści i,  przynajmniej jej grupa, starała się wzajemnie wspierać. Na przykład chrupkami ryżowymi i śliwkami w czekoladzie, ciasteczkami cynamonowymi,  żurawiną, suszonymi morelami, jabłkami i figami, wedlowską gorzką i w ostateczności-cukierkami witaminowymi, które psychologicznie podprogowo działają na koncentrację, a na biodra wcale. Albo odwrotnie. Dziś nie było nic, a na puste pudełko po petitkach spadła pierwsza kropla krwi z obgryzionego paznokcia Krystyny.
            - Nie myśl, nie kombinuj, nie analizuj. Weź się do roboty i tyle- uspokajała siebie samą.
Nie była w tym  najlepsza. Już lepiej wychodziło jej przekonywanie 4b o wyższości Gombrowicza nad Żeromskim. Wyjęła z paczki pięćdziesiąt prac i rozłożyła wg stopnia zaawansowania poprawy. Oceniła, że zostało jej jeszcze jakieś 20%.
            - Widzimy metę? Spokojnie. Nie ulegaj szatańskim podszeptom. Czuwaj, bądź czujna i zwarta. Pamiętaj. Najbardziej złudny moment. Jeszcze czujesz trochę siły, wydaje się, że osiągniesz cel, gdy nagle, nie wiadomo skąd i po co…
Rozłożyła jedną z prac na wypracowaniu i zaczęła czytać.
            - „Boryna pojechała na targ”…
Oderwała natychmiast wzrok od kartki, bo poczuła nagle, że ogień wybuchnie, jeśli tylko dotrze do jej mózgu chociaż jeszcze jedno zdanie.
            - Jezuniu. Przecież mają tekst, spory tekst… Gucio to pszczoła… Myszka Miki to facet. To może i dziwne, ale że Boryna to baba? W dodatku to przecież bez znaczenia… No tak. Nie ma punktów ujemnych…
Westchnęła sobie tak ciężko, że dwie prace lekko spłynęły z ławki na podłogę tuż pod nogi koleżanki. Nieobute, spuchnięte i nabrzmiałe, z sinymi pasmami żylaków.
            - Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.- szeptała scenicznie zbierając kartki z podłogi.
Nagle jedna z tych spuchniętych stóp z krwistoczerwonymi paznokciami przygniotła stanowczo i z niezwykła siłą ostatnią opadłą maturę.
            - Sorry… Czy mogłabyś?
Patrzyła teraz spod ławki w niewidzące, lekko przekrwione oczy Bożenki.
            - Czy możesz przesunąć nogę?
Nie było żadnej reakcji, a oczy pozostały puste – bezdennie puste. Próbowała wyszarpnąć kartkę, ale zaraz uznała, że to nie najlepszy pomysł, bo mogłoby się skończyć rozdarciem.
            - Nogę… Można prosić?
Druga stopa wylądowała na karcie, a w lekko przymrużonych oczach pojawiło się coś… Jakby iskra szaleństwa. Wstała szybko z klęczek i wróciła na swoje miejsce, skurczyła się w sobie, jeszcze bardziej przygarbiła i wróciła do czytania.
- „Boryna powiedziała, że juści”
Zamknęła w panice wypracowanie.
            - Kawa. Tak. Kawa. Jeszcze wcześnie, ale to jedyny ratunek…
W pokoju nauczycielskim trwało coś w rodzaju chocholego tańca. Jakieś drżące ręce nalewały z jedynego dzbanka wrzątek do wszelkiego rodzaju kubków i filiżanek. Uszczerbione, bez uszu i podstawek,  z wytartymi paskami srebra i złota, ostatnie z kolekcji, ostatki z serwisów, w promocji z kawą, w promocji z „Biedronki”, zażółcone, pęknięte lub zdekompletowane, podniszczone, wysłużone i sfatygowane. Nie na tyle jednak, by wyrzucić…
            - Takie, jak my. Resztki dawnej świetności, zmarnowanych szans… Nadziei, aspiracji, marzeń… Byle jakie i nie do pary. Jak się stłuką żalu nie będzie. Lub niewielki… Tylko posprzątać. Nikt składać nie będzie… Nikt nie sklei, bo nie warto. Nie warto. Nie warto…
Podstawiła swój kubas o pojemności ¾ litra i przewidująco szepnęła do nalewającej:
            - Do połowy poproszę.
I tak została obrzucona wzrokiem pełnym bezdennej pogardy. Woda się skończyła, a tak mocnej kawy nie wypiłby nikt. Czekała więc smutno zawieszona w skisłym powietrzu, aż dzbanek podejmie funkcję. Bezwiednie zaczęła liczyć łyżeczki cukru wsypywane  przez kobietę naprzeciw niej. Przy dziesiątej odwróciła wzrok i  zawiesiła go na portrecie Zofii Nałkowskiej w wieku największych mocy twórczych. Ze zdjęcia emanowała moc i stanowcza pewność siebie, wzrok utkwiony w wizjach przyszłości zanurzony w nieskończoności, bez krztyny strachu.
            - Walka. Ustawiczna i bezwzględna. Sens cierpień i niewygód. Walka z tępotą, głupotą i ograniczeniem. Oceany prawdy i dzielna żeglarka na jego falach. Przewidująca i gotowa na wszystko.
Omsknięty niechcąco wzrok…
            - Jedenaście, dwanaście…
I już nie miała na czym skupić przerażonych myśli.
            - Ile może pomieścić filiżaneczka z Rosenthala?
Cukier najwyraźniej tajemniczo anihilował.
            - Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…
Łyżeczka zawisła nad czarnym jak heban płynem i już chciała nabrać z ulgą powietrza do płuc, gdy wychudła, koścista  ręka znów opadła, a potem raz jeszcze i jeszcze…
            - Trzydzieści jeden…
 Na szczęście  błogosławiony dzbanek zaterkotał dzwonkiem i ożywczy bulgot opadł na jego dno.
            - Ja nie słodzę, ja nie słodzę. Ja na szczęście nie słodzę. Od dwudziestu lat. Dwudziestu? Dwudziestu jeden? Dwudziestu dwóch?
Mieszała w kubasie nie wiadomo po co. Ocknęła się, wyjęła łyżkę i chroniąc, jak skarb największy, wypełnione „Na Jezusa” naczynie, pomknęła na korytarz. Poparzyła przy tym dłonie i poplamiła sukienkę. Na lastrico została brunatna strużka.
            - To nie ja. Nikt nie widział. To naprawdę nie ja…
Jej koleżanka nadal stała przy końcu korytarza przyssana do papierosa o dziwnym zapachu, który docierał, aż do niej.
            - Coś jakby… Coś mi się kojarzy… Dawno, dawno temu…
Wątpiła, by zauważyła cokolwiek. Na jej twarzy wykwitał, widoczny z daleka  błogi uśmiech. Miała dziwne wrażenie, że owionięty szczelnie siwym dymem wielki rododendron, stojący pod oknem, również się tajemniczo uśmiecha. Zdusiła w sobie chęć przyłączenia się do rytuału i wróciła na salę. Kartka z  JEJ maturą nadal tkwiła pod bosą nogą Bożenki.
            - Dobra. Weźmiemy na przetrwanie.
Upiła kawy i to było pocieszające. Zapobiegliwie odłożyła „Borynę” na później.
A jeszcze wczoraj zarykiwały się ze śmiechu cytując sobie co bardziej idiotyczne  „kawałki”, komentując złośliwie, jadowicie i sardonicznie radosną twórczość maturalną. Dziś nad salą numer dwadzieścia jeden wisiała złowieszcza cisza, złowrogie fluidy przesiąkały ściany, które pewnie pamiętały wojenne sny rekrutów Jego Cesarskiej Mości.
            - Rozrywające się w powietrzu szrapnele, bagnety z głuchym mlaśnięciem wgryzające się w ciało i zgrzytające o kości…
Rozmarzyła się i rozfantazjowała, aż rozanielony grymas wykwitł na jej twarzy.
            - Ciekawe, czy przyjmują pokrwawione prace?
To pytanie bynajmniej nie dotyczyło jej poetyckich wizji, a pokrwawionych kartek Edyty, która obgryzała zawzięcie kolejny palec i już najwyraźniej przestała dbać o to, gdzie spływa krew. Od stolika pod ścianą dobiegały odgłosy bardzo delikatnego i powolnego rozdzierania. Pod ławką rósł kopczyk śmieci. Z kolei Joanna, zajmująca uprzywilejowane miejsce pod oknem z widokiem na rozłożysty i kwitnący na różowo kasztan, coś z mozołem przeżuwała. I to nie było smaczne i pożywne, jak jej słynne ciasteczka owsiane z gorzkiej czekolady i z cynamonem. Twarz nabrzmiała z nieludzkiego wysiłku i wybałuszone oczy nasuwały dramatyczne pytania:
            - Przełknie? Zwymiotuje? Czy się udusi?
Na jej chudej szyi rosła niebezpiecznie gruda rozpychając skórę i nabrzmiałe żyły. Postanowiła skupić się na sobie.
            - Zaśpiewam sobie cichutko jakąś piosenkę…
To zawsze działało kojąco. Panicznie „przeleciała” w myślach swój repertuar pocieszających szlagierów, ale jedyne, co uparcie cisnęło się do zbolałej głowy, to: ”Już słońce zaszło, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem…”
            - Jezu… Przecież muszę pamiętać coś innego. Najlepiej z młodości… Chociaż coś spoza kanonu… Proszę…
Ale nie… Nic… Pustka, kompletna pustka i „Filon pod jaworem”. Jeszcze chwilę mocowała się z myślami, aż w końcu poddała się i wydarła na całą salę
            - „I warkocz…. zwiążę spląąąąąąąąąąątany…!”
Ulga, jaką poczuła, była wyraźna, prawie zmaterializowana. Joanna zwróciła obślinioną kulę prac maturalnych na koleżankę siedzącą przed nią. Kula- pięknie i kształtnie uformowana odbiła się od jej pleców i wylądowała idealnie w koszu na śmieci.
            - Za dwa  punkty!
Bożenką trwającą w malignie wstrząsnął dreszcz i przesunęła nogę pod stołem. Postanowiła to sprytnie wykorzystać i zanurkowała po swoją pracę. A nie trzeba było… Teraz szarpała się z koleżanką ściskającą w szponach arkusz maturalny. No i podzieliły się w końcu sprawiedliwie, na pół. W poprzek. Bożenę najwyraźniej podział satysfakcjonował, bo usiadła z powrotem i znów zatopiła w stuporze.
            - Przyjmują rozdarte prace?
Już nie mogła dłużej zadawać sobie takich pytań. Ktoś musiał wiedzieć, co się tutaj dzieje.
            - Może to tylko moja chora głowa? Moja znękana i odmóżdżona głowa? Może to „sen wariata śniony nieprzytomnie?”  Obudzę się, otrząsnę, zetrę sen z oczu, „Cny Lachu” i będzie po wszystkim…
Wybiegła na korytarz w nadziei, że za sobą zostawi ten horror. Ale już  otwierając drzwi napotkała na dziwny opór i potem na jedynego oksymoronowego faceta-polonistę, nakrytego nogami i z rosnącą, jak na „Bolku i Lolku”, śliwą na czole.
            - Podglądał? Podglądał  przez dziurkę?
Nawet nie jęknął. Usiadł sobie tylko wygodniej i przykładał dziennik do guza.
            - Dziennik? Skąd miał dziennik? Po co mu gimnazjalny dziennik?
Ominęła go sporym łukiem, bo zaczynała się obawiać, że to wszystko tutaj jest zaraźliwe.
            - To jakaś epidemia! Choroba wściekła. Przenoszona kropelkowo? Przez dotyk? Przez krew? Wydzieliny ciała? Droga płciowa odpada…
Skierowała się na schody, bo postanowiła rozejrzeć się szerzej, to znaczy do anglicystów sprawdzających piętro niżej. Dolny korytarz był pusty. Idealna cisza i porządek, żadnych niepokojących zapachów… Postanowiła, że zajrzy przez dziurkę od klucza. Ostrożnie.
To, co zobaczyła zaparło jej dech w piersi i oblało wrzącym rumieńcem. Odskoczyła od drzwi i próbowała odetchnąć. Takich rzeczy nie widziała już dawno, a niektórych wcale.
            - Przynajmniej nie na żywo …
Weszła do ubikacji męskiej, w której dwie panie, dziwnie rozanielone i potargane, w niekompletnej odzieży  paliły wspólnego papierosa i strzepywały do pisuaru. Obmyła twarz zimną wodą, bo miała nadzieję, że zmyje z oczu obrazy sprzed chwili, ale trwały sobie pod powiekami coraz bardziej rozbuchane. Miała niemiłe wrażenie, że przeszkadza, więc nawet nie osuszyła rąk. Zamknęła cicho za sobą drzwi do ubikacji. Rozejrzała się bezradnie, ale otrzeźwiona nieco, uznała, że mimo wszystko jej piętro jest bezpieczniejsze, bo polonistów płci męskiej jest niewielu i pobiegła z powrotem na górę. Już na ostatnim schodku zauważyła smużkę dymu snującą się po podłodze przy szparze u dołu wejścia do auli. I nie był to wonny dym zapomnienia…
            - Nie będę zaglądać, nie ma zresztą, przez co…
Zdecydowanym ruchem pchnęła drzwi i wtargnęła do środka.
Niczym Szwedzi podczas potopu, nad płonącym stosem na środku sali, siedziało, niby na zamku Laryszów i grzało  dłonie, około dwudziestu osób. I nie palili zamkowymi meblami z epoki ani krzesłami ze sklejki, tylko… Poleciała truchtem do swojej sali, pozbierała prace do pudełeczka, rzuciła gromko w powietrze „Imprezka na auli!” i wróciła do ogniska…

                             ………………….

Komisarz Dubik coraz częściej czuł się jak Marlow, Philip Marlow. Jak Philip Marlow po spotkaniu z Myszką Marloyem. Kiedy  wybudza się z nieprzytomności, w której trwał przynajmniej dwa dni i jedną  noc. Zmęczony i kompletnie odarty z miłości do świata. Do świata pełnego tanich dziwek i niebotycznie bogatych i wpływowych złodziei, świata, którym rządzi wszechwładnie i niepodzielnie pieniądz, korupcja i nienazwane, a wiecznie w ataku ZŁO. Już nawet nie łaknął, jak jego wciąż niewinny i pełen zapału pomocnik- aspirant Piegża, jakiegoś, choćby najmniejszego sukcesu. Miał dość spektakularnych porażek cieszyńskiej policji. Dzieci w stawach, bicyklistów obrabiających banki, pijaków okręconych na drzewach wraz z motorynkami… Nawet tych, którzy po siedmiu latach sami przyznają się do morderstw, bo męczy ich sumienie. Komisarz Dubik już nie wierzył w zwycięstwo lepszej strony mocy, nie wierzył już wcale w DOBRO. A skoro tak, to po co się męczyć, po co zabiegać i drążyć? Nieuniknione i tak nadejdzie. Diabli wiedzą, dlaczego wciąż robił to, co do niego należy. Sumiennie i starannie, zawsze na stanowisku, z niedzielami włącznie…   
- Prawdopodobnie weszło mi w krew, jak staremu psu przy budzie… Szczekam, bo psy szczekają… A koty miauczą… A kury gdaczą… A…
Rozmyślania przerwał mu, jak zwykle nadgorliwie podlizujący się, Piegża.
            - Kanapeczkę ze śledzikiem? Komisarzu?
Nienawidził jedzenia na służbie, umazanej tłustymi paluchami tapicerki, śladów po keczupie na marynarce, majonezu na butach.
            - Aspirancie! Wytrzyjcie czubek nosa z majonezu!
Piegża wytarł nos w rękaw.
            - A… dajcie jedną…
Kolejna wygrana wszechobecnego ZŁA nie miała w ostatecznym rozrachunku znaczenia. To tylko kwestia czasu, kiedy nie zda testów sprawnościowych i po raz ostatni zobaczy swoje przyrodzenie bez lustra.
            - Po co to oglądać?
Pocieszał się wchłaniając trzecią kanapkę.
            - A testy? Kto je naprawdę zdaje? Chyba tylko Pieżga…
Po piątej poczuł się jeszcze bardziej zmęczony i bezradny. Na szczęście w  pokoju nauczycielskim stał pełny dzbanek kawy. Zimnej, ale mocnej. Takiej, jaką lubił najbardziej.
            - Przesalają te śledzie ostatnio…
            - Tak jest! Komisarzu. Nad.
            - Tak jest, tak jest… Pewnie, że tak jest.
            - Tak jest!
            - Jesteście durniem, Piegża!
            - Tak jest…
Pożałował jednak ostatnich słów, bo małolat posmutniał.
            - To dobry chłopak- pomyślał z bólem- Mógłby być moim synem… Choć pewnie byłby mądrzejszy i mniej ciapowaty… I przystojniejszy, i nie taki chudy… I mniej opryszczony … I…  Ale w końcu… Czy to jego wina? Taki już jest ten świat. – Nalejcie mi jeszcze.- zwrócił się do aspiranta, żeby go udobruchać.
            - Tak jest!
Chmury odeszły, jak szybko przyszły, a na pryszczatym licu pojawił się znany, szczery do bólu i pełen zapału nienajmądrzejszy uśmiech.
            - To co my tu mamy? Pieżga?
Komisarz zatoczył zmęczoną ręką zmęczone koło.
            - W sensie?- mina jeszcze bardziej zgłupiała.
            - W sensie ogólnym wszystkiego. Piegża.
            - No…
 Widać było znaczny wysiłek mentalny, tak wielki, że porucznik z obawą spojrzał na jego spodnie.
            - No… Ogólnie to masakra. Panie komisarzu.
            - To wiadomo, Pieżga, bo to widać… Skupcie się na tym, czego nie widać…
Zaczął powoli, niespiesznie, jak wytrawny nauczyciel…
            - No tak, to jasne-  Nauczyciel!
            - Nie bardzo rozumiem… Prawda panie komisarzuniu?
Bezradny uśmiech był teraz niemal sprytny.
            - No właśnie… Pieżga. To oczywiste… To sami nauczyciele.
            - Faktycznie! Jak pan na to wpadł?
Piegża kręcił z niedowierzaniem zdredowana głową.
            - A gdzie jesteśmy?
            - No jasne! W szkole!
Dłoń plasnęła o niskie czoło.
            - Ale jest niedziela…
- Iiii…
- I?
- Nie ma dzieci w szkole!
- Będą jeszcze z was policjanci, Piegża.
Aspirant omal nie pękł z dumy.
            - A zatem…
            - A zatem…- powtórzył mądrze chłopak… 
            - Dlaczego są tu w ogóle jacyś ludzie?
            - Nauczyciele!
            - Właśnie… Nauczyciele… Dlaczego są tu nauczyciele? W niedzielę. W dzień wolny od szkoły? Bez dzieci?
            - Nie wiem.
Chłopakowi nie można było odmówić samoświadomości. Nawet nie próbował się wymądrzać.
            - Matury… Mówi to coś wam, Piegża?
Po zadąsaniu można było poznać, że młokos się obraził.
            - Jak nie, jak tak. Panie komisarzu. Zdałem. Na czterdzieści procent zdałem! Piętnasty w klasie! Ale… Ale matur nie ma w niedzielę!
Był tak zachwycony pomysłem, że zapomniał, że miał się obrazić.
            - A ogień? Od czego się zajął?
            - Strażak mówi, że od papierów jakichś, na auli.
            - Idźcie sprawdzić. Jakieś niedopalone odszukajcie. Ale już wiem, co znajdziecie…
- Tak jest.
I faktycznie, przyniósł nadpaloną kartkę i zaczął sylabizować z trudem odczytując bazgroły.
            - Bo… Boryn… Boryn powiedział…
            - Nie Boryn, a Boryna… Boryna, aspirancie! Jak wam dali tę maturę, na litość boską nazareńską!
            - Faktycznie… Boryna… Boryna  powiedziała…
            - Powiedział… Powiedział Boryna… Do jasnego Gwarda. Chłop taki. Chłop. Boryna…
            - No… Ale…
Kaprawe oczy wlepiały się w kartkę w ogromnym natężeniu.
 - Jak Boga kocham… Boryna powiedziała… Tak tu stoi… Jak bonie dydy… Panie komisarzu.
            - Pokażcie to.
Tekst kończył się rozerwaniem, ale jak wół widniało „ła”.
            - No to mamy i zagadkę. Potrzebny będzie sprzęt z Katowic…
            - Z Katowic?
Aspirant odruchowo stanął na baczność.
            - Imbecylometr. A my musimy być ostrożni. Bardzo…  Stężenie może jeszcze być groźne… ale Wy nie musicie się martwić…
            - My?
            - Nie. Wy.
            - My… Ja…
            - Wy, wy…
            - Pan komisarz nie? To znaczy, tak?
            - Bo widzicie… Żeby TYM  się zarazić, trzeba mieć czym…
            - Nie rozumiem, prawda?
            - No… Jakby to wam wytłumaczyć… Żeby mieć marskość, trzeba mieć wątrobę, żeby mieć kamienie, trzeba mieć nerki albo trzustkę, żeby mieć zaćmę, trzeba mieć oczy, raka prostaty -prostatę, wrzody –żołądek, grzybicę –paznokcie albo stopy, zapalenie – wyrostek, ewentualnie osierdzie, zatoki i jamę ustną, polipy-nos,  hemoroidy… Ouph…
Nabrał powietrza, by kontynuować, ale wtrącił się nieśmiało Piegża.
            - Ale ja mam wątrobę i nerki, i tę… Trzustkę… Chyba… No… i prostatę chyba mam…
            - I nadal nie rozumiecie?
            - No… Nie…
            - No właśnie..! Nie macie czym. A to cholerstwo zakaźne jest bardzo… Diabelnie zaraźliwe.
Piegża odrzucił papier ze wstrętem i zaczął wycierać ręce w brudne spodnie o obniżonym kroku. Dubik pożałował, że nie wymagał munduru w niedziele.
Potwierdzenie rozwiązania tajemniczej zbiorowej śmierci było dla komisarza Dubika tylko kwestią czasu.
            - Tylko, kto w to uwierzy? Co  ja napiszę w  raporcie? Kolejna kicha… Już wersja z UFO byłaby lepsza. Bardziej medialna. W TVN-ie by mnie pokazali albo i w Polsacie…- rozmarzył się.
Już widział, jak skromnie i niebywale kompetentnie udziela wywiadu w nowo uprasowanym garniturze z trzema gwiazdkami na pagonie.
            - A może czterema?
W tle zdjęcia świetlistych spodków,  psychodeliczna muzyka i różowe mgły nad czerwoną od krwi Olzą.
            - Na dziś dosyć. Sprawa rozwikłana. Aspirancie Piegża! Pieżga! Czy jak tam Was wołają… Idziemy.
            - Tak jest!
W poczuciu dobrze wypełnionej misji i żołądka śledziem ruszyli do radiowozu.
                                         …………….
Stężenie musiał zmierzyć sam. Bał się o jedno z najdroższych urządzeń przysłanych świeżo z Katowic, a poza tym, przy Piegży wyło i piszczało bez ustanku. Teraz, po kilku dniach od tragedii, już na parterze terkotało miarowo, a na schodach odgłos przechodził w przeciągłe wycie.  Imbecylometr wskazywał 5000 milijednostek debiloimbecylometrów na decymetr zwojowy sześcienny. Nadal pięciokrotnie przekraczało dawkę śmiertelną.

czwartek, 5 maja 2011

cd.2

To nie było pytanie, a prawie nakaz.
-          To też jest kobiece…-pomyślał z satysfakcją-
-          Zażegnywanie konfliktów…Helena Trojańska na pewno nie była prawdziwą kobietą…
-           Ta - jeszcze raz zerknął przez stół-
-          Nie dałaby się porwać jakiemuś obcemu przystojniakowi,  ONA- nie chciałaby zasmucać męża. Może i oddałaby jedną z czerwcowych samotnych nocy utrudzonemu  przybyszowi, ale ze wstydem i bojaźnią…Przybłędzie nakazała milczenie i przeklęła najcięższym z zaklęć.

Wstał, podał jej rękę i nieznacznie uniósł – podniosła się lekko, by mógł odsunąć jej krzesło.
-          Stanowczo nie pasuje do piwska- pomyślał- już teraz przekonany, że z całej tej awantury zdążyła zauważyć wszystko, co najgorsze.
Wychodząc zapłacił przy barze za rozlane piwo, dodał sowity napiwek i nawet nie zerknął na faceta z laptopem. Już był ponad to, ponad wszystko, dwadzieścia centymetrów nad ziemią…
-          Nie mam samochodu…A tu więcej knajp już raczej nie ma. No, a nie chciałbym ci pokazywać barów..- udał zatroskanie- ale tak nieudolnie, że sam w nie nie wierzył.
W jej oczach zobaczył rozbawienie i filuterną pewność siebie.
-          No cóż… Tam - pokazała za siebie- raczej nie wrócimy…
-          Jeśli mogę…-uznał to za zachętę- mieszkam niedaleko…I nie śmierdzi tam piwem…-dodał niby dowcipnie- a tak naprawdę bystrze obserwując, czy nie przejechał jeden most za daleko.
Przez małą chwilę jakby zawahała się, zaraz jednak jakieś tajemnicze myśli przemknęły tabunem przez jej piękną twarz i powiedziała.
-          A będziemy mogli coś zjeść?
Za późno zorientowała się, że strzeliła gafę, bo pod sztucznym różem na policzkach pojawił się prawdziwy dziewczęcy rumieniec. Rozczuliło go. Znów on panował nad sytuacją.
-          Robię pyszne grzanki francuskie…
Teraz mógł wszystko, nawet objąć ją ramieniem. Nie pił przecież piwa.
-          I mam bardzo dobre, równie francuskie, wino…
Kiedy usiadła na jego podstępnej kanapie- podstępnej dla kobiet w sukienkach, bo zmuszała do przybierania bardzo niewygodnych póz, jeśli nie chciało się pokazywać majtek, ustawiając długie nogi równo na ukos i podciągając pięty- pomyślał, że to najładniejsza poza, z tych, które tu widział. Nie chciał iść za ciosem, intuicja podpowiadała mu brak pośpiechu. Grzanki mógł robić zerkając na nią, bo jego mieszkanie składało się z jednego dużego pokoju z aneksem kuchennym.
-          Bardzo praktycznie, jakby architekt znał życie…- pomyślał po raz nie wiadomo który …
-          Grzanki francuskie też wymyślił facet. Trzeba je jeść palcami… Należy je oblizywać patrząc głęboko w oczy…
Nie zapomniał umyć rąk i starannie wytrzeć w kuchenną nowiutką ściereczkę w malusie truskaweczki.
-          To musi się podobać- myślał zerkając zza kuchenki.
Miał rację – była zadowolona.
-          Musisz trochę poczekać! Dobrze?- krzyknął, lekko wychylając się zza przepierzenia
-          Jasne, tylko nie przypal!
-          Nie ma takiej opcji.
Lekko czerstwe bułki nasiąkały w mleku i jajku, a on nawet raz nie oblizał palców.
-          I zobaczył Bóg, że to było dobre…- teraz prawie rozpychała się w nim moc i pewność.
Rozgrzał dobrze patelnię pokrytą olejem słonecznikowym i zgrabnie, dotykając lekko dna kładł grzankę po grzance. Znów umył ręce, znów starannie wytarł w małe truskaweczki-odchylony nad kuchenką, aby mogła to zobaczyć. Paletką z drewna sprawdził, czy się zarumieniły, przerzucił delikatnie na drugą stronę i czekał na finał.
-          Ładnie pachnie-rzekła, pochylając się lekko do przodu przekrzykując delikatne skwierczenie.
Niestety nogi nawet na moment nie zmieniły perfekcyjnego ułożenia- równolegle na ukos.
-          Już kończę. Zaraz będą.
Zdjął grzanki na jeden talerz, otworzył wino, postawił na tacy z kieliszkami, które wielokrotnie sprawdzał pod światło- również tak, by to zauważyła i podał z talerzami na ławę. Ona też nawet nie pomyślała o sztućcach- przecież grzanki francuskie je się palcami…
-          Drugiego piwa nie było. Nie było nawet pierwszego.- myślał bez żalu gładząc jej alabastrowo gładkie nogi, zaraz po tym, jak oblizał palce po ostatniej grzance.


GRZANKI FRANCUSKIE- czyli- każdy facet to potrafi.

Składniki:
chleb tostowy lub bułka francuska
4 jajka
pół szklanki mleka
sól
pieprz
dwie czubate łyżki masła-dla innych -olej słonecznikowy
Przygotowanie: do 15 min.
Jajka roztrzepane z mlekiem doprawiamy solą i pieprzem. Tosty moczymy, Panowie, w mieszaninie i smażymy na mocno rozgrzanym maśle po dwie minuty z każdej strony.