sobota, 16 lutego 2013

I jeszcze kawałeczek... Taki powalentynkowy...


Jarek mieszkał podczas studiów w akademiku politechniki. W dziesięciopiętrowym bloku z wielkiej płyty. Imprezy tam organizowane, z powodu braku miejsca i naturalnych potrzeb złotej młodzieży, w zasadzie miały jeden cel. Gdy wreszcie któremuś udawało się przygruchać chętną panienkę, koledzy z pokoju milcząco opuszczali pomieszczenie.

Takie było niepisane prawo. Dlatego, ci którzy nie mieli do tego drygu, lata studiów wspominają, jako mroczne kucie u równie pokaranego kumpla lub nawet długie samotne spacery po mieście bądź knajpach. W najgorszym przypadku spanie na dworcu.

Były też oczywiście proste popijawy w tzw. trupa. Nic nie mąciło wtedy ogólnej wesołości. Oblewano wszystko, co się dało: zdane i nie zdane egzaminy, imieniny, urodziny, karnawał, zaręczyny, śluby, chrzty, chandry, zerwania oraz tzw. „nic” (Aaaaaa nic....! po prostu- przyjdź, będzie parę osób...). Z tych mniej więcej powodów daszek nad wejściem do akademika był wiecznie zarzygany (niektórzy błogosławili jego istnienie – jako się rzekło, budynek miał dziesięć pięter...). Panowały nieskomplikowane gry – w rozbieranego, w butelkę, dla statecznych – brydż, podczas świąt wielkanocnych – wyrzucanie przez okno na idących dołem worków foliowych napełnionych wodą. Rozmawiano, słuchano muzyki i pito na umór. Od sesji do sesji. Temu wszystkiemu towarzyszył wieczorny ryk lwów z pobliskiego Zoo.  Kiedy pierwszy raz go usłyszała, myślała, ze to niewybredne żarty. Jednak ryk był jak najbardziej autentyczny, a niósł się upiornie daleko.  Zoo było stare, jeszcze przedwojenne, a niektóre niezjedzone eksponaty przetrwały wojnę i pewnie nadal słuchały komend wyłącznie po niemiecku. Czasami ktoś grał na gitarze, inny smętnie zawodził. Rafał np. uwielbiał siedzieć na parapecie. Kiedyś urżnięty na zabój, stanął na nim i odlał się za okno. Ewa pamięta, że Monika trzymała go z tyłu za pasek spodni, żeby nie wyleciał. On w tym czasie rozwijał swoją, znaną już wszystkim teorię filozoficzną.

– Zobacz, prawdziwe samobójstwo moczu... – bełkotał Rafał .

‑ Kobieta jest jak mocz – ciepła, delikatna i dobrze się ją leje ...

Miał takie powiedzonka na każdą okazję.

– Mocz – jedyny przyjaciel samotnego mężczyzny –

– Kto rano wstaje, ten leje jak z cebra –

– Dopóki sikasz - żyjesz .

– Z moczem lżej. Bez moczu jeszcze bardziej.

I najistotniejsze- motto: „Wszystko to gówno-oprócz moczu”.

Ta osobliwa obsesja Rafała miała wyrażać jego zniechęcenie do wszelkich wymądrzeń, jakimi karmiono ich w szkole. Był, tak naprawdę, ogromnie oczytany, bardzo wrażliwy i kochany – tak przynajmniej oceniała go Monika. Sikanie było pojemną metaforą świata i życia. Kiedy wreszcie udawało się go ściągnąć do pokoju, bo robił zawsze grzecznie to, o co prosiła Monika, siadał cicho w kącie i mruczał coś pod nosem.

Takich dziwaków spotykały na każdym kroku. Stanowili folklor uczelni. Lubiły też Bohdana zakochanego w piosenkach Kaczmarskiego, który do każdej imprezy potrafił wnieść odpowiedni nastrój. Był naprawdę świetny. Monika słuchała go zauroczona głaszcząc jednocześnie skręcone włosy Rafała siedzącego między jej nogami na podłodze. Robiła to jakby bezwiednie i nikt nie odczuwał, że to cokolwiek znaczy. Jednakowo obdarzeni jej względami czuli się wszyscy panowie, nawet Jarek, który właśnie miętosił pierś Ewy trzymając rękę ukrytą pod jej bluzką i myślał, że nikt tego nie widzi. Prawda była taka, że już nikt nie zwracał na to uwagi, w nadziei na rychłe zakończenie ich okresu godowego. Szczególnie wyczekiwał stopienia tego gorącego okresu jego przyjaciel dzielący z nim pokój. Pomału miał już dosyć przebywania u swojej panienki, w domu jej rodziców. Najbardziej był wkurzony, gdy zastawał ich w łóżku. Próbowali zasłonić się kusą kołderką, ale Ewce zawsze wystawała stopa. Poruszała jeszcze bezwiednie palcami, a Michał nie mógł długo zapomnieć tego widoku. Było to takie lubieżne, że aż go ciarki przechodziły.

Nikt jednak nie przypuszczał, że tych dwoje będzie się tak zachowywać jeszcze długo po ślubie. Na szczęście dla Michała nie dzielił już z nimi pokoju. Na razie jednak musiał za każdym razem wypijać dziesiątą herbatkę i jeść jedenaste ciasteczko, próbując jednocześnie trzymać ręce przy sobie, podczas gdy oni tam sycili się sobą kolejny raz i to pewnie coraz natarczywiej, bo przecież: „Zaraz wróci Michał...”

W tym samym mniej więcej czasie, gdy Ewa dojeżdżała do Grunwaldzkiego, Jarek zmiął w dłoniach skotłowacone i prawie mokre prześcieradło, poskładał poduszki, pozamykał, pozapinał i wyrzucił ostatnie ślady ich szaleństwa.

– Ostatnie mam na sobie- pod prysznicem zorientował się, że jest podrapany. Czuł jeszcze w nozdrzach jej zapach...

– Raczej nie używa perfum... więc to chyba mydło... Albo coś bardzo delikatnego...

Z tą słabo uchwytną wonią zlewała się inna – gorącego pożądania, gdy cicho jęczała mu do ucha lub postękiwała. Ten zapach szczególny był w zagłębieniach – w zgięciach łokci, w pachwinach, pod biustem i na karku.

        Mógłbym trafić na węch... – ta zbereźna, w jego mniemaniu myśl, wywołała niespodziewaną reakcję wznoszącą.

        Mam naprawdę spore możliwości! – spojrzał w dół z dumą na swojego sprzymierzeńca.

        Dziś i jutro nic z tego, bracie! Ewa – wieczna kusicielka, idzie do dentysty... – jakby faktycznie obdarzony był własną jaźni – zmiękł i opadł.

– Ale obiecuję ci stary, że następnym razem odbijemy sobie... – reakcji już nie było, bo właśnie skończyła się ciepła woda a musiał się przecież jakoś spłukać.

Teraz już nie tylko nie było z czym rozmawiać, ale i prawie nie było go widać! Zmarznięty i zły zrobił kanapki i herbatę, usiadł sobie, by przejrzeć podręczniki. Jakaś część jego myśli wciąż jeszcze trwała przy niej. Czuł się na przemian, męski i cyniczny albo miękki i opiekuńczy. Ogarniał go rodzaj podświadomego szaleństwa.. Ponad cyframi i wzorami otacza i dusi...

        Jak zapach lilii, od którego zawsze bolał mnie łeb. Zapach odurzający i zdradziecki, który musi skończyć się wymiotami.

        Mam wprawę w rzyganiu – mruknął cicho do ostatniej kanapki.

I tak, z pełnym brzuchem, w poczuciu spełnionej męskości, załadował do pamięci jeszcze jeden wzór i usnął. Spał twardo i krótko, zawsze w tej samej pozycji -na wznak. Obudził go potworny ucisk na pęcherz i erekcja. Gdy pozbył się pierwszego, znikło drugie.

– Dziś będzie dzień  b e z – westchnął i ogarnęły go sprawy „inne”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz