poniedziałek, 18 lipca 2011

Retrospekcje


Tego roku zima była wyjątkowo długa i mroźna. Takie temperatury zapamiętała tylko z roku, gdy rodziła Asię. Musiała przykryć ją wtedy całą, łącznie z twarzą, by nie odmroziła noska, gdy wiozła ją ze szpitala. Teraz też wszystko, łącznie z powietrzem zdawało się być skute mrozem. Jej znajomi w górach mieli taką zabawę, że puszczali bańki mydlane, a one zamarzały w powietrzu i dopiero, gdy opadły na ziemię, pękały z trzaskiem, choć niektóre spadały na puch i tak sobie leżały zapadając się tylko, bardziej niż zwykle, w śnieg. Ludzie powytyczali w mieście szlaki z kolein w zaspach, bo już nikt nie był w stanie wywozić zamarzniętych hałd. Nocą unosiła się nad wszystkim różowa łuna, sikorki wyjadły całą słoninę na jej balkonie i nawet Morda cieszył się, że już wracają ze spaceru do domu.
-         A tu trzymało i nic nie wskazywało, by miało ten żelazny uścisk popuścić. W szkole było zimno i dzieciaki siedziały w niektórych klasach w kurtkach. Zastanawiano się , czy nie przerwać zajęć. Jednak dyrekcja postanowiła wytrzymać jakoś do ferii. Potem przecież musiało zelżeć..
I rzeczywiście, po przerwie zimowej, którą praktycznie spędziły z Asią w domu, bo nawet na łyżwy było za zimno, ociepliło się i pomału, cały ten nagromadzony śnieg z błotem i śmieciami, zaczął tajać. Podobnie zaczęła czuć się ona, jakby i z niej spływało pomału, niezauważalnie, pod wpływem słońca, a sama zamieniała się w twardą, zmrożoną, brudną i ciężką skorupę. Jadła tabletki w nadziei, że minie, ale jakoś nie chciało. Życie składało się już wyłącznie z dni, które chciała jakoś przeżyć, godzin do przetrzymania, sekund do przetrwania.
-         Nic więcej.
Aż opuściła ją nadzieja, ta której utratą straszy dantejskie inferno i ta sama, która strzegła wiernie jej osobistego piekła.
Ból... Ból był wszechobecny. Przestał się „umiejscawiać”, a po prostu objął ją całą.
-         Jakby ciało ogarnęła fala gorączki paląc i zajmując wszystkie narządy roznoszona przez wezbraną, spienioną krew.
Nie bolało nic konkretnego, a jednak wszystko.
-         Trudno nawet powiedzieć, czy bolało... Boli, gdy jest rana, stan zapalny, chora tkanka...To było odczucie... Uczucie bólu z bólu odarte i przez to wredniejsze. Nie można było nikomu pokazać- O... Popatrz! Tu mnie boli. Tu mi krew leci. Tu mam bliznę, znak. Widzisz? Muszę odpocząć, poleżeć. Bo siły nie mam. Wyleżę, wypocę, wygrzeję. Nie mam siły...
Chciała być chora. Pragnęła jakichś wyraźnych objawów. By nikt nie powiedział:
-         Nie wygłupiaj się. Nic ci nie jest. Weź się w garść.
Jak na złość była odporna na wszystko. Na najgorsze grypy szalejące w szkole, zapalenia krtani, tak powszechne u jej koleżanek, a nawet zwykłe przeziębienia. Prowokowała chorobę chodząc w mokrych butach i bez czapki, wychodziła po kąpieli na balkon- zachowywała się, jak nastolatek przed klasówką, ale nie pomogło. W końcu, jakaś wyższa instancja wysłuchała jej próśb i dostała półpaśca.
-         Poronna różyczka- sama w sobie paskudna, bo bolą nerwy odchodzące od kręgosłupa i rwie aż w nogach- ale dla mnie wtedy- ból kojący. Odrywający od TAMTEGO bólu. No i to swędzenie... Surowicze wypryski, których nie wolno drapać. A i to było miłe. Mogłam koncentrować się na sobie i tym swędzeniu. Marek sprowadził teściową i mogłam sobie chorować. Mogłam się skarżyć, jeść środki przeciwbólowe, leżeć w łóżku, domagać opieki...
Jednak, już po kilku dniach zaczęła ją ogarniać przerażająca myśl, że przecież jej przejdzie...Czuła się wtedy taka bezsilna. Tak bardzo bała się powrotu do pracy i tego wysiłku, by przeżyć następne sekundy, minuty, godziny, dni...Im bardziej zdrowiała, tym gorzej się czuła.
-         TAMTEN ból powracał.
A ona już wiedziała, że na to środka nie ma. Co więcej- nikt jej nie uwierzy, ona nie będzie się tego domagać, będzie się zatem starać z nim walczyć, a on jest silniejszy.
-         Już wiedziałam, że jest silniejszy. Że nie dam rady.
Wtedy, gdzieś z mroków jej posępnych myśli, zaczęły wyłazić niedopowiedziane, niesformułowane nigdy do końca, czyhające dotąd w swoich ciemnicach, myśli o śmierci. Ale nie tej, której się bała, bała tak bardzo, że nie sposób z tym żyć, a tej innej, tej, której chciała, bo była jedynym wybawieniem od TEGO bólu. Łapała się na tym, że ogląda maszynki do golenia męża i zastanawia, jak głęboko można naciąć skórę na przegubie, rozważa, ile trzeba by „zaoszczędzić” tabletek, by wystarczyło, z jaką prędkością jadą auta na jej ulicy... Odbywało się to jakoś tak zupełnie „na boku” jej myśli, jakby myślała tak, jak się patrzy kątem oka i zupełnie przecież nie o TYM...
-         Wiele z tych pomysłów odrzucałam zaraz. Bo albo byłoby za dużo krwi, a
Mała...Albo za duża masakra, a Mała...Za dużo zamieszania, nie bardzo skuteczne...Tak naprawdę, to nie myślałam o tym, jak o śmierci. Przecież strach przed śmiercią mnie paraliżował i odbierał sens życia. Były dni, gdy budziłam się z myślą, że umrę i z nią kładłam się spać. Odbierała mi najlżejszą radość i wywalczony z trudem spokój. Bałam się śmierci- choć „nas nie dotyczy, bo jeśli jesteśmy my, nie ma jej”. Na to żadna filozofia nie pomagała, żadna religia, ślepa i nieślepa wiara. A jednak... Gdy jadłam rybę- myślałam o ościach, gdy stałam na schodach- o karku, gdy suszyłam włosy- o napięciu prądu, w wannie o żyletkach, na spacerze o uginających się gałęziach, w aucie o spalinach, przy gotowaniu- o gazie i nożach. Z każdego okna i balkonu oceniałam odległość, z mostów- nurt i głębokość rzeki...Nawet kładąc głowę na poduszkę zastanawiałam się, czy można samemu się zadusić. Plastikowa torba... Takie amerykańskie reklamówki ze zdjęciami modelek w nowych ”Wranglerach”. Kosiński...Jerzy Kosiński. Ostatni lot „Malowanego ptaka”. Czy można samemu tak się pomalować, by zadziobali cię ludzie? Sprytne. Wina zrzucona. Albo „maszyna doktora Kevorkiana”... Jeszcze sprytniejsze. Kroplóweczka. Sama uruchamiasz, zasypiasz, a chlorek potasu zatrzymuje serce...Samobójstwo jest grzechem...Tak... Religia przecież zrodziła się z niezgody na śmierć. Każda. Bez tego nie byłoby proroków, świętych ksiąg, modlitw, obietnic wiecznego życia...Śmierć – nie, cierpienie- i owszem... I często drogą do nieba ma być właśnie męczeństwo... Prawie wszystkie religie uwielbiają cierpienie, uświęcają je i celebrują. Tylko buddyzm chce od niego uciec. Ale czy to jest religia, skoro nie ma w niej pojęcia boga? A i oni nie uznają samobójstwa- najlogiczniejszego z możliwych wyjścia, uwolnienia od karmy. Nawet u nich jest to grzech spychający w dół po drabinie bytów. Grzech? Nie. Na żadnego samobójcę to nie działa... Nawet kara wiecznego potępienia nie odstrasza. Właśnie- bo nie ma nic straszniejszego, niż sam strach. Gdyby samobójcy wierzyli, że się nie skończy- nie robiliby tego. Chcą końca – strachu i bólu. Nic, tylko końca. Ja się bałam. Czarnej pustki i braku. Braku czucia, smaku, węchu, wzroku, słuchu i ...myśli. Mnie. Strach silniejszy od samego, czystego strachu.
Ale i ona miała wkrótce poznać, ból silniejszy od tego lęku...„Strach większy od samego strachu”.
Miewała już wcześniej ataki paniki. Najgorsze były chyba te, które bezwarunkowo wymagały opanowania. Na przykład w szkole. Opowiadała o Biblii, jej różnorodności i znaczeniu, czasie powstania, soborze w Trydencie, na którym ustalono Wulgatę i w związku z nim wpadła w dygresję o żonie dla Kaina, który napiętnowany został wypędzony na wschód od Edenu i osiadł w Nod.
-         I powstaje pytanie: Skąd wzięła się żona dla Kaina? Matka Henocha i całego rodu „dzikich” potomków Kaina?
A uczniów to specjalnie nie interesuje, że pewnie była kosmitką albo siostrą... A na religii „My nie przerabiali”. Wtedy ona tłumaczy pomału, że księgi składano czasem „na siłę” bądź przypadkowo i że scalano nie zawsze słusznie zupełnie niezwiązane ze sobą teksty i nie należy traktować, akurat tych dwóch, jako dalszego ciągu, bo dzieli je znaczny czas i to właśnie jest dowód na to, że Biblia nie jest jednorodnym dziełem i trudno go odbierać dosłownie. Że, niestety, akurat to pytanie zadane jest głupio. I tak dalej, i tak dalej, i nagle czuje, że dojechała do miejsca w swoim mózgu, za którym nie ma nic, kompletna pustka, w której przerażona rozgląda się bezradnie i po omacku szuka jakiegokolwiek zaczepienia. Zaczyna powtarzać ostatnie zdanie w nadziei, że przypomni sobie wątek przed dygresją, ale nie pomaga. Fala grozy ogarnia ją od stóp po dekolt, zaczyna się pocić i jąkać, rozpaczliwie rozgląda po twarzach, ale tylko nieliczne cokolwiek wyrażają. To ją trochę pociesza i w końcu prosi o otworzenie podręczników na stosownej stronie. Uspokaja się na tyle, by opanować drżenie rąk, siada za katedrą i modli o ratunek. Wreszcie, gdzieś przez czarną mgłę wyziera jedno słowo: Trydent, a za nim utracony wątek i ocean pamięci. Ale ona nie jest w stanie już prowadzić wykładu i szukać z uczniami dyskusji, woli zdać się na podręcznik. Cały czas myśli o tym, dlaczego ją to spotkało? Dlaczego akurat teraz?
-         Może Bóg mnie ukarał? Może jakieś bluźnierstwo wypowiedziałam? Może powinni niezachwianie wierzyć w boski charakter Księgi? Może sieję niepotrzebne wątpliwości w nieukształtowanych głowach i osłabiam ducha? A to jest kara? Bolesna kara... Ostrzeżenie.
Długo potem przekonuje siebie o absurdalności takich zarzutów i nawet powtarza sobie:
-         Nie dajmy się zwariować.
Ale zasiane ziarno kiełkuje, a podlewane wieczną niepewnością i lękiem rozrasta w gigantyczne wątpliwości.
-         Nie nadaję się. Nie mogę uczyć. Zapominam. Mam dziury w mózgu. Jestem do niczego. Nie mogę nawet głupiej lekcji przeprowadzić. Dlaczego? Może jednak jest jakiś powód?
Od tej pory każdej lekcji towarzyszy napięcie i trwoga.
            - A jeśli  T O  się powtórzy?
Praca stała się męczarnią i dopustem Bożym.
Podobne przerażenie, histeryczne napady, mogły nie mieć zupełnie żadnego podłoża. Mogła po prostu wracać, szczęśliwa, że skończyła lekcje, do domu. Jak wtedy, gdy spotkała koleżankę z pracy na skrzyżowaniu. Ona wyszła z delikatesów, Ewa szła spokojnie do rynku. Zatrzymały się na chwilę- tamta z zakupami, uśmiechnięta, życzliwa, ona po sześciu godzinach gadania do odrapanej ściany ze zdjęciami Sienkiewicza, Nałkowskiej, Żeromskiego, Prusa i Dąbrowskiej w jednakowych czarnych ramkach. Pożaliły się sobie na ciężki los, Ewa dowcipkowała i uśmiechała pocieszająco, gdy nagle oblał ją zimny pot, a nogi same ugięły. Rozejrzała się dyskretnie dookoła, bo miała wrażenie, że świat się wali im na głowy. Tak rzeczywiste, że przykuliła się instynktownie, jak pod obstrzałem, ale szybko skorygowała postawę, bo przecież świat nadal stał, a koleżanka oplatała dyrdymały. Wrażenie nie ustępowało. Zmusiła się do stania prosto, przełknęła z trudem ślinę i mową ciała zaczęła wysyłać nieznaczne sygnały- „Pójdę sobie już”. Koleżanka odebrała znaki. W uśmiechach i żartach Ewa zakończyła spotkanie:
-         Przepraszam, ale śpieszę się. Spotkamy się jeszcze, to pogadamy. Teraz naprawdę muszę już lecieć.
A tu właśnie kamienice naokoło zaczęły zakrzywiać się i opadać powoli na chodnik. Już była zorientowana, że to tylko jej szajba, jednak strach był taki namacalny...
-         Taki cholernie realny...
Zazwyczaj wtedy też robiło jej się niedobrze i miała wrażenie, że się chwieje i zaraz przewróci. Jednak się nie przewracała. Miała też uczucie, jak z niektórych swoich snów- że nie może podnieść nogi, że nie sposób oderwać jej od ziemi, a jeśli już się uda, to waży tonę i trzeba nią szurać o beton. Gdy wtedy gdzieś szła, najwyższym wysiłkiem woli korygowała każdy krok, każde zachwianie i jeszcze pilnowała, by nikt jej wysiłków nie zauważył.
-         Żeby wyglądało normalnie.
I nikt nie zauważał.
-         Ale nie było...
Wracała do domu spocona, jak mysz, z mdłościami podchodzącymi do wyschniętego na pieprz przełyku, powtarzająca w modlitwie:
-         Niech się skończy. Błagam. Niech przejdzie.
Jeśli mogła, zaszywała się w swoim łóżku pod pretekstem zmęczenia i usiłowała przespać. Na początku się udawało. Budziła się w świecie, który nie zamierzał nikomu runąć na głowę, a jej nogi niosły ją pewnie. Jednak zaufania- ani do świata, ani do swoich nóg, nie odzyskała już nigdy.
-         Skoro zdarzyło się raz...
Żyła w lęku, że wróci.
-         W tym, co najgorsze, zawsze mam rację. Przeczucia... Przekleństwo każdej matki. Jeszcze Mała nawet nie zagorączkowała, a ja już wiedziałam, że coś się kroi. Po jednym kaszlnięciu byłam przygotowana na zapalenie płuc Czuć, przeczuwać... Jak się czai, jak zagląda zza rogu, jak wyczekuje, by rozpocząć atak. Gdy chorowało dziecko wstępowała we mnie nagła siła, energia do odparcia ataku i dziwna pewność, że dam radę. Wobec siebie, nagle robiłam się bezradna i pewna klęski. Pewna, że nie mogę nic zrobić. Nie mogę się przygotować i nie ma rozsądnej reakcji. Więc czuję, myślę, czekam. Jak pieprzona Kasandra. Patronka wszystkich wariatek. Apollo-bezwzględny, cwany i inteligentny -pod pretekstem pocałunku, napluł jej w usta i dlatego nikt nie wierzył w jej proroctwa. Przestała więc w końcu oplatać szaleństwa... Samotna w swoim szaleństwie. Ale nie uciekła... Dlaczego? Bo pewnie sama sobie nie dowierzała...W snach proroczych nie widziała, jak w panice ucieka. Jak tuli święty marmur do obnażonych piersi. Tego sobie nie wyprorokowała. Wariatka. Smutna, mądra, przewidująca wariatka. Ja teraz też czułam, że nadchodzi. Maskuje się i myli drogi, ale nieuchronnie zbliża się, zataczając tylko wielkie koło- najgorsze. Najgorsze...
I wracało.
-         Czarne okręty zawracały z pełnego morza i cicho cumowały w zatoce...Naprawdę szaleni ludzie, w radosnym, pijanym pochodzie, plotąc wieńce w jego grzywie i słając przed nim kwiaty, wprowadzali drewnianego konia niszcząc niezdobyty mur, a Kasandra przywarta do posągu stojącego na miejscu skradzionego palladium, czeka, aż Mały Ajas zwlecze ją za włosy. Czeka nieuchronnego. Przepowiedzianego swoim głosem.
Podchodziło ostrożnie, jakby bało się zaatakować wprost. Sama nawet zaczęła sobie w duchu tak to nazywać:
-         Mam atak...

czwartek, 7 lipca 2011

ze środka



Ani żyć ani umrzeć- tak, w skrócie można by oddać jej stan po diagnozie. Tyle tylko, że przestała latać z przeróżnymi bólami po lekarzach, a po prostu zaciskała zęby.
-        To tylko TY. Twój zas…łeb. Nic więcej…-powtarzała sobie, a bóle obrażone odchodziły pozostawiając jednak dokuczliwe ćmienia.
Uznała, że tak musi być i po raz kolejny, „brała się w garść.” Już wiedziała, że to tylko w jej mózgu świat niebezpiecznie się przechyla, ale i tak nie mogła się oprzeć nieustannemu podpieraniu go. A on i tak rozłaził się, rozmiękał, przelatywał przez bezradne dłonie. Wychodziła do szkoły, odprowadzała małą, wymyślała jej tysiące dodatkowych zajęć, by nie okazać się wyrodną matką, a i tak miała wciąż wrażenie, że mała staje na końcu tunelu i macha do niej chusteczką.
-        Tylko nie wiedziałam, kto odjeżdża- ona czy ja…
Do wszystkiego zmuszała się napiętą do ostateczności siłą woli i zaraz czuła się winna.
-        Dziecko cię nie cieszy?- Ty wyrodna suko…O co ci chodzi? Porządny mąż, mieszkanie, praca- a ty wciąż skwaśniała…Co jeszcze trzeba? Daj żyć innym przynajmniej… Tylko przeszkadzasz…
Taki głos słyszała przy odrabianiu z małą lekcji- co zresztą normalnie byłoby czystą przyjemnością, bo Asia nie dość, że miała fenomenalną pamięć, to jeszcze chęć; gotowaniu, robieniu zakupów, ale i, najgorsze, przy zwykłych przyjemnościach, rzeczach, które ludzie robią dla uciechy- jeżdżeniu na łyżwach, nartach, w kinie, spacerach po górach. Nic jej już nie sprawiało przyjemności, niczym nie potrafiła się cieszyć. Wszystko zatem było męczącym obowiązkiem, garbem i nieznośną udręką.
-        I co z tego, że widziałam, że to choroba? To było realne. Nie można wymyślić sobie braku sensu życia. To jest i koniec. Co z tego, że w mojej głowie? Nie ma przeszczepów mózgu… Epikur…Ten stary spryciarz… Kiedy uznał, że życie go nie cieszy, a przestało po siedemdziesiątce, wytoczył sobie publicznie krew, czy wypił cośtam… Nieważne…Właśnie radość życia była dla niego tym sensem…Jest różnica? Trzydzieści czy siedemdziesiąt?
Jej nie potrafiło, choćby sprawić ulgi, kompletnie nic. A przecież nie mogła tym zarażać, szczególnie małej. Więc zmuszała się do radości także, a to przecież niewykonalne.
Póki musiała wychodzić do szkoły-wychodziła. Trzymała się obowiązków, jak pijany płotu. Narastało to pomału i niewidocznie, mimo, że jadła grzecznie tabletki i odwiedzała panią psychiatrę regularnie, acz, jak zwykle, krótko. Ich rozmowy były zdawkowe i nikt ich nie starał się podtrzymywać. Ewa miała wrażenie, że pani doktor nie przepada ani za swoją rolą, ani za otoczeniem, ani Ewą- jedną z wielu pacjentek zawracających jej szanowną, wydzielających łza, śluz z nosa, pot ze strachu...Nie chciała być, jak te durne baby w poczekalni- zasmarkane i zalane rzeką spazmów. Niczym tak nie gardziła…Niczego tak się nie wstydziła. Miałaby jeszcze okazywać strach, słabość, cierpienie? Tej kobiecie z miną obrażonego, rudego kota? Na rutynowe pytanie:
-        Jak się Pani dziś czuje?
Odpowiadała zawsze, choć zastanawiało ją, dlaczego akurat ważne jest dziś, a nie np. wczoraj, przedwczoraj?:
-        Dobrze…
I to zadowalało panią doktor, która sięgała po bloczek z receptami i tyle…Któregoś razu, wzięła się na odwagę i napomknęła, że ma wrażenie, że gorzej zapamiętuje i może inteligencja ją pomału opuszcza, więc może zrobiłaby jej, jeśli to nie problem, jakieś testy na IQ. Pani doktor była jednak stanowczo przeciwna - taki miała, w każdym razie, wyraz twarzy, bo wypowiedziała tylko sakramentalne:
-        Lepiej nie.
To oczywiście, wzbudziło w Ewie burzę domysłów:
-        No tak...Komórki zanikają, hipokamp się zmniejsza. Procesy myślowe spowalniają...Aż staną zupełnie. Wkrótce nie rozpoznam siebie w lustrze. Dlatego nie chce zrobić mi testów. Jeszcze wykazałyby, że nie mogę zupy ugotować, a co dopiero, uczyć w szkole. Lepiej nie. Lepiej nie wiedzieć. Wykupić tabletki i modlić się o odroczenie najgorszego. To tylko mogę.
Wracała do domu i znów podejmowała nierówną walkę. Potworny wysiłek, jaki musiała włożyć w najzwyklejsze wstanie z łóżka, jest nieporównywalny z niczym, do czego mógłby się zmusić człowiek zdrowy.
-        Stłumiona panika- to określenie chyba jest najlepsze…
Ogarniała ją już wieczorem dnia poprzedniego, bo zasnąć oznaczało stracić panowanie nad sobą, ciałem, jaźnią. Nastawiała więc radio i budzik jednocześnie w odstępie półgodzinnym, by nie zaspać, co oczywiście było bardzo prawdopodobne, jako że udawało jej się zasnąć dopiero nad ranem, a wtedy wybudzenie z tak mocnego i głębokiego snu usztywniało ją przynajmniej do południa, po którym nagle flaczała w totalnym znużeniu. Każdą lekcję przygotowywała najstaranniej i na każdą ewentualność. Niezapowiedzianej hospitacji (której nikt by nie zrobił, bo i po co?), zmiany planu (planu nikt w szkole nie zmienia przed końcem semestru), epidemii grypy, lenistwa uczniów ( to akurat się zdarzało, bo przekładali klasówki), przemarszu wojsk (jakich?), apokalipsy spełnionej… Chciała być pewna, że nic jej nie zaskoczy. Dostosowywała warianty lekcji do humoru i poziomu uczniów, co z kolei rodziło wątpliwości natury moralnej- bo nie bardzo wiedziała, czy chce mieć autorytet czy święty spokój i sympatię. Oczywiście wkrótce zaczęła się gubić w poszczególnych wariantach i odmianach wpadając w popłoch lub, dla urozmaicenia, bezradność i apatię. Ale swoje czterdzieści pięć minut przed trzydzieściorgiem w różnych stadiach dojrzewania- musiała odbębnić. A jakieś zajęcie mieć musieli, jakoś ich zabawiać trzeba było. Inaczej roznieśliby ściany. Starała się więc, żeby było ciekawie i mądrze, zabawnie, dowcipnie i z pożytkiem. I chyba, mimo wszystko, oni to doceniali. Nie miała kłopotów z tzw. młodzieżą. Nie musiała nigdy wrzeszczeć i uspokajać. Za przeciwnika miała jednak zupełnie kogoś innego- najbardziej podstępną, wymagającą, nieznoszącą sprzeciwu i żadnych, choćby najmniejszych, słabości, wredną sukę- samą siebie.
Po doczłapaniu do domu mogła już tylko leżeć i tępo patrzeć w telewizor albo spać. Wcześniej oczywiście obżerała się do bólu. Albo bezustannie. Z tego też nie potrafiła czerpać przyjemności, choć miała zawsze nadzieję. Ta nadzieja jakoś nie opuszczała jej nigdy…Nigdy nie była syta, nigdy to nie było to, czego oczekiwała, a jak już było, to rodziło poczucie wstydu i winy, że znowu się obżarła. Zaczęła nienawidzić swojego odbicia w lustrze. Postępującą nieporadność, zadyszki, wałki tłuszczu…Niesiona poczuciem winy podejmowała kolejne próby z wymyślnymi dietami, które owszem, skutkowały schudnięciem, ale momentalnie nadrabiała to z nawiązką, podczas następnych tygodni.
-Głodówki przeplatane obżarstwem- tak to, mniej więcej, było. Wszystkie te diety…
Kopenhaska, szwedzka, Montignac, dieta plaż południowych, białkowa, owocowa, ketogeniczna, śródziemna, wrzodowatygodniowa, ryżowa, dieta kliniki mayo, pszeniczna, jogurtowa, Diamondów, 1200 kalorii, 1000 kcal, hollywoodzka, ziemniaczana, bakłażanowa, kapuściana, South Beeach…Każda poparta studiami psychologicznymi i na filozoficznym bądź naukowym postumencie…Cały odchudzeniowy przemysł. Wszystko poza mną…Wciąż mam nadzieję, że zajem smutek i strach, wypełnię czarny lej w środku. Miałam nawet zaparcie… W sensie…W obu sensach. Było nawet tak, że nie jadłam nic przez dwa tygodnie i wcale nie schudłam jakoś szczególnie. Mój organizm przeszedł tylko na jakąś inną energię. Tajemnicze źródło kalorii. I to nie było słońce, bo to było jesienią…Potem jadłam jak ptaszyna, a i tak spadek wagi był nieznaczny. W dodatku spalałam bezodpadowo…Czułam się lepiej, choć dziwnie. Jak na haju. Na pewno lżej i dumniej. Byłam jak księżniczka. „Księżniczki nie robią kupy”, „ Księżniczki po miesiącu eksplodują”. Byłam dumna, ale głodna i nieszczęśliwa. Potem powoli wracałam do dawnych zwyczajów i znów puchłam jeszcze bardziej niż przed. I tak w koło Macieju. Dojrzewałam do decyzji o następnej diecie, znów puchłam itd. Wreszcie uznałam, że lepiej było nie zaczynać i dałam sobie spokój. Moje ciało wygrało ze mną kolejną wojnę. Zupełnie jak tą, którą w głowie toczyły trójpierścieniowe.
Tę walkę przegrała chętnie. Właściwie było to trochę, jak zemsta. Każdy przejaw niezdarności i nieporadności, pogłębiającą się niechęć do swojego ciała, z którym przecież wcześniej żyła w zgodzie- lubiła ruch, była zwinna i gibka, jak to mówią-sprawna, była jeszcze jedną bronią w walce z sobą. Była sama przed sobą niegodna normalnego, sprawiającego przyjemności ciała- wszystkich rozkoszy oprócz jedzenia, które zresztą, tak naprawdę, też jej nie satysfakcjonowało- było go wiecznie albo za mało, albo nie takie, jak należy. Mogła sobą gardzić i mniej żałować nieuchronnie zbliżającego się końca.
Dostała jeszcze jeden argument, by nienawidzić siebie. Nie to jednak było najgorsze…Mogła sobie być gruba. Mogła nie cierpieć swojego odbicia w lustrze, swoich zdjęć, nagrań. To jeszcze było „częścią tego wszystkiego”, co ją nieuchronnie spotykało i na co rady nie było.
Było jednak coś, czego nawet w najgorszym ze stanów zaakceptować nie mogła i za co chętnie by się zabiła. Czuła, że przegrywa walkę o to, by być matką. Nie- dobrą matką, odpowiednią matką, wymarzoną, czułą, opiekuńczą,… kochającą matką… Po prostu -matką.
Pamiętała przecież, że kiedyś było inaczej. Noce i dnie z małą przy piersi,  kiedy zmęczona do ostateczności była szczęśliwa, jak nigdy. Tworzyła z dzieckiem odrębny świat, kokon do którego nic co złe, podstępne, choćby niemiłe, wstępu nie miało. A była z nią zupełnie sama, nie miała pomocy, nie miała nawet kogo spytać, gdy mała wymiotowała sztucznym pokarmem. Ponieważ jej matka wychowywała jej brata w sterylnej czystości- także wyparzała wszystko, co miało z małą styczność, gotowała i prasowała tetrowe pieluchy, przecierała zupki i owoce. Choć nikt już tak nie robił. Były już, choć potwornie drogie, pampersy, Gerbery i ten cały przemysł. Ona stworzyła sobie obraz dobrej matki i taką była. Jedno, co doprowadzało ją do rozpaczy, to płacz dziecka. Wrzynał się w mózg, wstrzykiwał nową porcję adrenaliny w zmęczone ciało i robiła wszystko, by ucichł.
-Tak mają matki. Tysiące pokoleń przede mną i po mnie- tak myślała.
A potem było coraz lepiej, Asia przestała się wydzierać, wszystko robiła jakieś miesiąc, dwa miesiące wcześniej, niż wskazywał kalendarz, którym się kierowała.