czwartek, 7 lipca 2011

ze środka



Ani żyć ani umrzeć- tak, w skrócie można by oddać jej stan po diagnozie. Tyle tylko, że przestała latać z przeróżnymi bólami po lekarzach, a po prostu zaciskała zęby.
-        To tylko TY. Twój zas…łeb. Nic więcej…-powtarzała sobie, a bóle obrażone odchodziły pozostawiając jednak dokuczliwe ćmienia.
Uznała, że tak musi być i po raz kolejny, „brała się w garść.” Już wiedziała, że to tylko w jej mózgu świat niebezpiecznie się przechyla, ale i tak nie mogła się oprzeć nieustannemu podpieraniu go. A on i tak rozłaził się, rozmiękał, przelatywał przez bezradne dłonie. Wychodziła do szkoły, odprowadzała małą, wymyślała jej tysiące dodatkowych zajęć, by nie okazać się wyrodną matką, a i tak miała wciąż wrażenie, że mała staje na końcu tunelu i macha do niej chusteczką.
-        Tylko nie wiedziałam, kto odjeżdża- ona czy ja…
Do wszystkiego zmuszała się napiętą do ostateczności siłą woli i zaraz czuła się winna.
-        Dziecko cię nie cieszy?- Ty wyrodna suko…O co ci chodzi? Porządny mąż, mieszkanie, praca- a ty wciąż skwaśniała…Co jeszcze trzeba? Daj żyć innym przynajmniej… Tylko przeszkadzasz…
Taki głos słyszała przy odrabianiu z małą lekcji- co zresztą normalnie byłoby czystą przyjemnością, bo Asia nie dość, że miała fenomenalną pamięć, to jeszcze chęć; gotowaniu, robieniu zakupów, ale i, najgorsze, przy zwykłych przyjemnościach, rzeczach, które ludzie robią dla uciechy- jeżdżeniu na łyżwach, nartach, w kinie, spacerach po górach. Nic jej już nie sprawiało przyjemności, niczym nie potrafiła się cieszyć. Wszystko zatem było męczącym obowiązkiem, garbem i nieznośną udręką.
-        I co z tego, że widziałam, że to choroba? To było realne. Nie można wymyślić sobie braku sensu życia. To jest i koniec. Co z tego, że w mojej głowie? Nie ma przeszczepów mózgu… Epikur…Ten stary spryciarz… Kiedy uznał, że życie go nie cieszy, a przestało po siedemdziesiątce, wytoczył sobie publicznie krew, czy wypił cośtam… Nieważne…Właśnie radość życia była dla niego tym sensem…Jest różnica? Trzydzieści czy siedemdziesiąt?
Jej nie potrafiło, choćby sprawić ulgi, kompletnie nic. A przecież nie mogła tym zarażać, szczególnie małej. Więc zmuszała się do radości także, a to przecież niewykonalne.
Póki musiała wychodzić do szkoły-wychodziła. Trzymała się obowiązków, jak pijany płotu. Narastało to pomału i niewidocznie, mimo, że jadła grzecznie tabletki i odwiedzała panią psychiatrę regularnie, acz, jak zwykle, krótko. Ich rozmowy były zdawkowe i nikt ich nie starał się podtrzymywać. Ewa miała wrażenie, że pani doktor nie przepada ani za swoją rolą, ani za otoczeniem, ani Ewą- jedną z wielu pacjentek zawracających jej szanowną, wydzielających łza, śluz z nosa, pot ze strachu...Nie chciała być, jak te durne baby w poczekalni- zasmarkane i zalane rzeką spazmów. Niczym tak nie gardziła…Niczego tak się nie wstydziła. Miałaby jeszcze okazywać strach, słabość, cierpienie? Tej kobiecie z miną obrażonego, rudego kota? Na rutynowe pytanie:
-        Jak się Pani dziś czuje?
Odpowiadała zawsze, choć zastanawiało ją, dlaczego akurat ważne jest dziś, a nie np. wczoraj, przedwczoraj?:
-        Dobrze…
I to zadowalało panią doktor, która sięgała po bloczek z receptami i tyle…Któregoś razu, wzięła się na odwagę i napomknęła, że ma wrażenie, że gorzej zapamiętuje i może inteligencja ją pomału opuszcza, więc może zrobiłaby jej, jeśli to nie problem, jakieś testy na IQ. Pani doktor była jednak stanowczo przeciwna - taki miała, w każdym razie, wyraz twarzy, bo wypowiedziała tylko sakramentalne:
-        Lepiej nie.
To oczywiście, wzbudziło w Ewie burzę domysłów:
-        No tak...Komórki zanikają, hipokamp się zmniejsza. Procesy myślowe spowalniają...Aż staną zupełnie. Wkrótce nie rozpoznam siebie w lustrze. Dlatego nie chce zrobić mi testów. Jeszcze wykazałyby, że nie mogę zupy ugotować, a co dopiero, uczyć w szkole. Lepiej nie. Lepiej nie wiedzieć. Wykupić tabletki i modlić się o odroczenie najgorszego. To tylko mogę.
Wracała do domu i znów podejmowała nierówną walkę. Potworny wysiłek, jaki musiała włożyć w najzwyklejsze wstanie z łóżka, jest nieporównywalny z niczym, do czego mógłby się zmusić człowiek zdrowy.
-        Stłumiona panika- to określenie chyba jest najlepsze…
Ogarniała ją już wieczorem dnia poprzedniego, bo zasnąć oznaczało stracić panowanie nad sobą, ciałem, jaźnią. Nastawiała więc radio i budzik jednocześnie w odstępie półgodzinnym, by nie zaspać, co oczywiście było bardzo prawdopodobne, jako że udawało jej się zasnąć dopiero nad ranem, a wtedy wybudzenie z tak mocnego i głębokiego snu usztywniało ją przynajmniej do południa, po którym nagle flaczała w totalnym znużeniu. Każdą lekcję przygotowywała najstaranniej i na każdą ewentualność. Niezapowiedzianej hospitacji (której nikt by nie zrobił, bo i po co?), zmiany planu (planu nikt w szkole nie zmienia przed końcem semestru), epidemii grypy, lenistwa uczniów ( to akurat się zdarzało, bo przekładali klasówki), przemarszu wojsk (jakich?), apokalipsy spełnionej… Chciała być pewna, że nic jej nie zaskoczy. Dostosowywała warianty lekcji do humoru i poziomu uczniów, co z kolei rodziło wątpliwości natury moralnej- bo nie bardzo wiedziała, czy chce mieć autorytet czy święty spokój i sympatię. Oczywiście wkrótce zaczęła się gubić w poszczególnych wariantach i odmianach wpadając w popłoch lub, dla urozmaicenia, bezradność i apatię. Ale swoje czterdzieści pięć minut przed trzydzieściorgiem w różnych stadiach dojrzewania- musiała odbębnić. A jakieś zajęcie mieć musieli, jakoś ich zabawiać trzeba było. Inaczej roznieśliby ściany. Starała się więc, żeby było ciekawie i mądrze, zabawnie, dowcipnie i z pożytkiem. I chyba, mimo wszystko, oni to doceniali. Nie miała kłopotów z tzw. młodzieżą. Nie musiała nigdy wrzeszczeć i uspokajać. Za przeciwnika miała jednak zupełnie kogoś innego- najbardziej podstępną, wymagającą, nieznoszącą sprzeciwu i żadnych, choćby najmniejszych, słabości, wredną sukę- samą siebie.
Po doczłapaniu do domu mogła już tylko leżeć i tępo patrzeć w telewizor albo spać. Wcześniej oczywiście obżerała się do bólu. Albo bezustannie. Z tego też nie potrafiła czerpać przyjemności, choć miała zawsze nadzieję. Ta nadzieja jakoś nie opuszczała jej nigdy…Nigdy nie była syta, nigdy to nie było to, czego oczekiwała, a jak już było, to rodziło poczucie wstydu i winy, że znowu się obżarła. Zaczęła nienawidzić swojego odbicia w lustrze. Postępującą nieporadność, zadyszki, wałki tłuszczu…Niesiona poczuciem winy podejmowała kolejne próby z wymyślnymi dietami, które owszem, skutkowały schudnięciem, ale momentalnie nadrabiała to z nawiązką, podczas następnych tygodni.
-Głodówki przeplatane obżarstwem- tak to, mniej więcej, było. Wszystkie te diety…
Kopenhaska, szwedzka, Montignac, dieta plaż południowych, białkowa, owocowa, ketogeniczna, śródziemna, wrzodowatygodniowa, ryżowa, dieta kliniki mayo, pszeniczna, jogurtowa, Diamondów, 1200 kalorii, 1000 kcal, hollywoodzka, ziemniaczana, bakłażanowa, kapuściana, South Beeach…Każda poparta studiami psychologicznymi i na filozoficznym bądź naukowym postumencie…Cały odchudzeniowy przemysł. Wszystko poza mną…Wciąż mam nadzieję, że zajem smutek i strach, wypełnię czarny lej w środku. Miałam nawet zaparcie… W sensie…W obu sensach. Było nawet tak, że nie jadłam nic przez dwa tygodnie i wcale nie schudłam jakoś szczególnie. Mój organizm przeszedł tylko na jakąś inną energię. Tajemnicze źródło kalorii. I to nie było słońce, bo to było jesienią…Potem jadłam jak ptaszyna, a i tak spadek wagi był nieznaczny. W dodatku spalałam bezodpadowo…Czułam się lepiej, choć dziwnie. Jak na haju. Na pewno lżej i dumniej. Byłam jak księżniczka. „Księżniczki nie robią kupy”, „ Księżniczki po miesiącu eksplodują”. Byłam dumna, ale głodna i nieszczęśliwa. Potem powoli wracałam do dawnych zwyczajów i znów puchłam jeszcze bardziej niż przed. I tak w koło Macieju. Dojrzewałam do decyzji o następnej diecie, znów puchłam itd. Wreszcie uznałam, że lepiej było nie zaczynać i dałam sobie spokój. Moje ciało wygrało ze mną kolejną wojnę. Zupełnie jak tą, którą w głowie toczyły trójpierścieniowe.
Tę walkę przegrała chętnie. Właściwie było to trochę, jak zemsta. Każdy przejaw niezdarności i nieporadności, pogłębiającą się niechęć do swojego ciała, z którym przecież wcześniej żyła w zgodzie- lubiła ruch, była zwinna i gibka, jak to mówią-sprawna, była jeszcze jedną bronią w walce z sobą. Była sama przed sobą niegodna normalnego, sprawiającego przyjemności ciała- wszystkich rozkoszy oprócz jedzenia, które zresztą, tak naprawdę, też jej nie satysfakcjonowało- było go wiecznie albo za mało, albo nie takie, jak należy. Mogła sobą gardzić i mniej żałować nieuchronnie zbliżającego się końca.
Dostała jeszcze jeden argument, by nienawidzić siebie. Nie to jednak było najgorsze…Mogła sobie być gruba. Mogła nie cierpieć swojego odbicia w lustrze, swoich zdjęć, nagrań. To jeszcze było „częścią tego wszystkiego”, co ją nieuchronnie spotykało i na co rady nie było.
Było jednak coś, czego nawet w najgorszym ze stanów zaakceptować nie mogła i za co chętnie by się zabiła. Czuła, że przegrywa walkę o to, by być matką. Nie- dobrą matką, odpowiednią matką, wymarzoną, czułą, opiekuńczą,… kochającą matką… Po prostu -matką.
Pamiętała przecież, że kiedyś było inaczej. Noce i dnie z małą przy piersi,  kiedy zmęczona do ostateczności była szczęśliwa, jak nigdy. Tworzyła z dzieckiem odrębny świat, kokon do którego nic co złe, podstępne, choćby niemiłe, wstępu nie miało. A była z nią zupełnie sama, nie miała pomocy, nie miała nawet kogo spytać, gdy mała wymiotowała sztucznym pokarmem. Ponieważ jej matka wychowywała jej brata w sterylnej czystości- także wyparzała wszystko, co miało z małą styczność, gotowała i prasowała tetrowe pieluchy, przecierała zupki i owoce. Choć nikt już tak nie robił. Były już, choć potwornie drogie, pampersy, Gerbery i ten cały przemysł. Ona stworzyła sobie obraz dobrej matki i taką była. Jedno, co doprowadzało ją do rozpaczy, to płacz dziecka. Wrzynał się w mózg, wstrzykiwał nową porcję adrenaliny w zmęczone ciało i robiła wszystko, by ucichł.
-Tak mają matki. Tysiące pokoleń przede mną i po mnie- tak myślała.
A potem było coraz lepiej, Asia przestała się wydzierać, wszystko robiła jakieś miesiąc, dwa miesiące wcześniej, niż wskazywał kalendarz, którym się kierowała.

7 komentarzy:

  1. Zastanawiam się, co może tak przytłoczyć duszę kobiety, poza złamanym, rozczarowanym sercem. Bohaterka jest po prostu zmiażdżona. Jest kobieca, wrażliwa, intrygująca, dobroduszna, przenikliwa i aż przyciąga, by ją objąć, skupić na sobie jej uwagę... tyle, że jest zmiażdżona.
    Ale na dnie serca zawsze - dopóki bije - zostaje i trwa jakiś żar. Który może przywrócić ogień...
    Przytuliłbym bohaterkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Na to pytanie nie znalazłam jeszcze odpowiedzi. To jest takie skomplikowane... Jak dusza kobiety. A depresja to chyba najgorsza z chorób...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dusza kobiety jest skomplikowana, ale cudownie skomplikowana. Ją trzeba cenić, przytulać, chronić, no i wyrażać wdzięczność - za oddanie, które jest skłonna ofiarować.
    A z depresji można wyjść jak z wszystkiego. Trudne - prawda. Ale możliwe. Bohaterka powinna zadać sobie wstrząs. Bo wstrząs może bardzo pomóc... Ja sugerowałbym szeroką ofensywę: wprowadzenie diety witariańskiej, medytacje, chodzenie boso po trawie i... podróż zagraniczną. A wtedy - wierzę - wróciłoby słońce.
    Ale mniejsza z moimi odczuciami. Ciekaw jestem dalszych losów bohaterki. Jest mi bliska.

    OdpowiedzUsuń
  4. Skorzystałam z rady i podróżowałam... Hrabstwo Devon i Cornwalia- raj na ziemi. Nie wiem po co odkrywali Amerykę...I coraz mniej podoba mi się w Polsce...

    OdpowiedzUsuń
  5. Bo też podróże są oczyszczające... Więcej, Ewo, trzeba ich więcej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Na razie wystarczy. I tak mam za dużo do myślenia. Na przykład ze zdumieniem zrozumiałam, jacy Polacy, czyli My, jesteśmy nieuprzejmi i bezinteresownie nienawistni.

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak, to się bardzo dobrze odkrywa zagranicą.
    Kiedy fragment "Anhedonii"? Co prawda zaplanowałem już sobie zakup na święta, ale jeszcze 1 mały fragmencik nie zaszkodziłby...
    Albo opowiadanko "kulinarne", Twoja specjalność.

    OdpowiedzUsuń