poniedziałek, 18 lipca 2011

Retrospekcje


Tego roku zima była wyjątkowo długa i mroźna. Takie temperatury zapamiętała tylko z roku, gdy rodziła Asię. Musiała przykryć ją wtedy całą, łącznie z twarzą, by nie odmroziła noska, gdy wiozła ją ze szpitala. Teraz też wszystko, łącznie z powietrzem zdawało się być skute mrozem. Jej znajomi w górach mieli taką zabawę, że puszczali bańki mydlane, a one zamarzały w powietrzu i dopiero, gdy opadły na ziemię, pękały z trzaskiem, choć niektóre spadały na puch i tak sobie leżały zapadając się tylko, bardziej niż zwykle, w śnieg. Ludzie powytyczali w mieście szlaki z kolein w zaspach, bo już nikt nie był w stanie wywozić zamarzniętych hałd. Nocą unosiła się nad wszystkim różowa łuna, sikorki wyjadły całą słoninę na jej balkonie i nawet Morda cieszył się, że już wracają ze spaceru do domu.
-         A tu trzymało i nic nie wskazywało, by miało ten żelazny uścisk popuścić. W szkole było zimno i dzieciaki siedziały w niektórych klasach w kurtkach. Zastanawiano się , czy nie przerwać zajęć. Jednak dyrekcja postanowiła wytrzymać jakoś do ferii. Potem przecież musiało zelżeć..
I rzeczywiście, po przerwie zimowej, którą praktycznie spędziły z Asią w domu, bo nawet na łyżwy było za zimno, ociepliło się i pomału, cały ten nagromadzony śnieg z błotem i śmieciami, zaczął tajać. Podobnie zaczęła czuć się ona, jakby i z niej spływało pomału, niezauważalnie, pod wpływem słońca, a sama zamieniała się w twardą, zmrożoną, brudną i ciężką skorupę. Jadła tabletki w nadziei, że minie, ale jakoś nie chciało. Życie składało się już wyłącznie z dni, które chciała jakoś przeżyć, godzin do przetrzymania, sekund do przetrwania.
-         Nic więcej.
Aż opuściła ją nadzieja, ta której utratą straszy dantejskie inferno i ta sama, która strzegła wiernie jej osobistego piekła.
Ból... Ból był wszechobecny. Przestał się „umiejscawiać”, a po prostu objął ją całą.
-         Jakby ciało ogarnęła fala gorączki paląc i zajmując wszystkie narządy roznoszona przez wezbraną, spienioną krew.
Nie bolało nic konkretnego, a jednak wszystko.
-         Trudno nawet powiedzieć, czy bolało... Boli, gdy jest rana, stan zapalny, chora tkanka...To było odczucie... Uczucie bólu z bólu odarte i przez to wredniejsze. Nie można było nikomu pokazać- O... Popatrz! Tu mnie boli. Tu mi krew leci. Tu mam bliznę, znak. Widzisz? Muszę odpocząć, poleżeć. Bo siły nie mam. Wyleżę, wypocę, wygrzeję. Nie mam siły...
Chciała być chora. Pragnęła jakichś wyraźnych objawów. By nikt nie powiedział:
-         Nie wygłupiaj się. Nic ci nie jest. Weź się w garść.
Jak na złość była odporna na wszystko. Na najgorsze grypy szalejące w szkole, zapalenia krtani, tak powszechne u jej koleżanek, a nawet zwykłe przeziębienia. Prowokowała chorobę chodząc w mokrych butach i bez czapki, wychodziła po kąpieli na balkon- zachowywała się, jak nastolatek przed klasówką, ale nie pomogło. W końcu, jakaś wyższa instancja wysłuchała jej próśb i dostała półpaśca.
-         Poronna różyczka- sama w sobie paskudna, bo bolą nerwy odchodzące od kręgosłupa i rwie aż w nogach- ale dla mnie wtedy- ból kojący. Odrywający od TAMTEGO bólu. No i to swędzenie... Surowicze wypryski, których nie wolno drapać. A i to było miłe. Mogłam koncentrować się na sobie i tym swędzeniu. Marek sprowadził teściową i mogłam sobie chorować. Mogłam się skarżyć, jeść środki przeciwbólowe, leżeć w łóżku, domagać opieki...
Jednak, już po kilku dniach zaczęła ją ogarniać przerażająca myśl, że przecież jej przejdzie...Czuła się wtedy taka bezsilna. Tak bardzo bała się powrotu do pracy i tego wysiłku, by przeżyć następne sekundy, minuty, godziny, dni...Im bardziej zdrowiała, tym gorzej się czuła.
-         TAMTEN ból powracał.
A ona już wiedziała, że na to środka nie ma. Co więcej- nikt jej nie uwierzy, ona nie będzie się tego domagać, będzie się zatem starać z nim walczyć, a on jest silniejszy.
-         Już wiedziałam, że jest silniejszy. Że nie dam rady.
Wtedy, gdzieś z mroków jej posępnych myśli, zaczęły wyłazić niedopowiedziane, niesformułowane nigdy do końca, czyhające dotąd w swoich ciemnicach, myśli o śmierci. Ale nie tej, której się bała, bała tak bardzo, że nie sposób z tym żyć, a tej innej, tej, której chciała, bo była jedynym wybawieniem od TEGO bólu. Łapała się na tym, że ogląda maszynki do golenia męża i zastanawia, jak głęboko można naciąć skórę na przegubie, rozważa, ile trzeba by „zaoszczędzić” tabletek, by wystarczyło, z jaką prędkością jadą auta na jej ulicy... Odbywało się to jakoś tak zupełnie „na boku” jej myśli, jakby myślała tak, jak się patrzy kątem oka i zupełnie przecież nie o TYM...
-         Wiele z tych pomysłów odrzucałam zaraz. Bo albo byłoby za dużo krwi, a
Mała...Albo za duża masakra, a Mała...Za dużo zamieszania, nie bardzo skuteczne...Tak naprawdę, to nie myślałam o tym, jak o śmierci. Przecież strach przed śmiercią mnie paraliżował i odbierał sens życia. Były dni, gdy budziłam się z myślą, że umrę i z nią kładłam się spać. Odbierała mi najlżejszą radość i wywalczony z trudem spokój. Bałam się śmierci- choć „nas nie dotyczy, bo jeśli jesteśmy my, nie ma jej”. Na to żadna filozofia nie pomagała, żadna religia, ślepa i nieślepa wiara. A jednak... Gdy jadłam rybę- myślałam o ościach, gdy stałam na schodach- o karku, gdy suszyłam włosy- o napięciu prądu, w wannie o żyletkach, na spacerze o uginających się gałęziach, w aucie o spalinach, przy gotowaniu- o gazie i nożach. Z każdego okna i balkonu oceniałam odległość, z mostów- nurt i głębokość rzeki...Nawet kładąc głowę na poduszkę zastanawiałam się, czy można samemu się zadusić. Plastikowa torba... Takie amerykańskie reklamówki ze zdjęciami modelek w nowych ”Wranglerach”. Kosiński...Jerzy Kosiński. Ostatni lot „Malowanego ptaka”. Czy można samemu tak się pomalować, by zadziobali cię ludzie? Sprytne. Wina zrzucona. Albo „maszyna doktora Kevorkiana”... Jeszcze sprytniejsze. Kroplóweczka. Sama uruchamiasz, zasypiasz, a chlorek potasu zatrzymuje serce...Samobójstwo jest grzechem...Tak... Religia przecież zrodziła się z niezgody na śmierć. Każda. Bez tego nie byłoby proroków, świętych ksiąg, modlitw, obietnic wiecznego życia...Śmierć – nie, cierpienie- i owszem... I często drogą do nieba ma być właśnie męczeństwo... Prawie wszystkie religie uwielbiają cierpienie, uświęcają je i celebrują. Tylko buddyzm chce od niego uciec. Ale czy to jest religia, skoro nie ma w niej pojęcia boga? A i oni nie uznają samobójstwa- najlogiczniejszego z możliwych wyjścia, uwolnienia od karmy. Nawet u nich jest to grzech spychający w dół po drabinie bytów. Grzech? Nie. Na żadnego samobójcę to nie działa... Nawet kara wiecznego potępienia nie odstrasza. Właśnie- bo nie ma nic straszniejszego, niż sam strach. Gdyby samobójcy wierzyli, że się nie skończy- nie robiliby tego. Chcą końca – strachu i bólu. Nic, tylko końca. Ja się bałam. Czarnej pustki i braku. Braku czucia, smaku, węchu, wzroku, słuchu i ...myśli. Mnie. Strach silniejszy od samego, czystego strachu.
Ale i ona miała wkrótce poznać, ból silniejszy od tego lęku...„Strach większy od samego strachu”.
Miewała już wcześniej ataki paniki. Najgorsze były chyba te, które bezwarunkowo wymagały opanowania. Na przykład w szkole. Opowiadała o Biblii, jej różnorodności i znaczeniu, czasie powstania, soborze w Trydencie, na którym ustalono Wulgatę i w związku z nim wpadła w dygresję o żonie dla Kaina, który napiętnowany został wypędzony na wschód od Edenu i osiadł w Nod.
-         I powstaje pytanie: Skąd wzięła się żona dla Kaina? Matka Henocha i całego rodu „dzikich” potomków Kaina?
A uczniów to specjalnie nie interesuje, że pewnie była kosmitką albo siostrą... A na religii „My nie przerabiali”. Wtedy ona tłumaczy pomału, że księgi składano czasem „na siłę” bądź przypadkowo i że scalano nie zawsze słusznie zupełnie niezwiązane ze sobą teksty i nie należy traktować, akurat tych dwóch, jako dalszego ciągu, bo dzieli je znaczny czas i to właśnie jest dowód na to, że Biblia nie jest jednorodnym dziełem i trudno go odbierać dosłownie. Że, niestety, akurat to pytanie zadane jest głupio. I tak dalej, i tak dalej, i nagle czuje, że dojechała do miejsca w swoim mózgu, za którym nie ma nic, kompletna pustka, w której przerażona rozgląda się bezradnie i po omacku szuka jakiegokolwiek zaczepienia. Zaczyna powtarzać ostatnie zdanie w nadziei, że przypomni sobie wątek przed dygresją, ale nie pomaga. Fala grozy ogarnia ją od stóp po dekolt, zaczyna się pocić i jąkać, rozpaczliwie rozgląda po twarzach, ale tylko nieliczne cokolwiek wyrażają. To ją trochę pociesza i w końcu prosi o otworzenie podręczników na stosownej stronie. Uspokaja się na tyle, by opanować drżenie rąk, siada za katedrą i modli o ratunek. Wreszcie, gdzieś przez czarną mgłę wyziera jedno słowo: Trydent, a za nim utracony wątek i ocean pamięci. Ale ona nie jest w stanie już prowadzić wykładu i szukać z uczniami dyskusji, woli zdać się na podręcznik. Cały czas myśli o tym, dlaczego ją to spotkało? Dlaczego akurat teraz?
-         Może Bóg mnie ukarał? Może jakieś bluźnierstwo wypowiedziałam? Może powinni niezachwianie wierzyć w boski charakter Księgi? Może sieję niepotrzebne wątpliwości w nieukształtowanych głowach i osłabiam ducha? A to jest kara? Bolesna kara... Ostrzeżenie.
Długo potem przekonuje siebie o absurdalności takich zarzutów i nawet powtarza sobie:
-         Nie dajmy się zwariować.
Ale zasiane ziarno kiełkuje, a podlewane wieczną niepewnością i lękiem rozrasta w gigantyczne wątpliwości.
-         Nie nadaję się. Nie mogę uczyć. Zapominam. Mam dziury w mózgu. Jestem do niczego. Nie mogę nawet głupiej lekcji przeprowadzić. Dlaczego? Może jednak jest jakiś powód?
Od tej pory każdej lekcji towarzyszy napięcie i trwoga.
            - A jeśli  T O  się powtórzy?
Praca stała się męczarnią i dopustem Bożym.
Podobne przerażenie, histeryczne napady, mogły nie mieć zupełnie żadnego podłoża. Mogła po prostu wracać, szczęśliwa, że skończyła lekcje, do domu. Jak wtedy, gdy spotkała koleżankę z pracy na skrzyżowaniu. Ona wyszła z delikatesów, Ewa szła spokojnie do rynku. Zatrzymały się na chwilę- tamta z zakupami, uśmiechnięta, życzliwa, ona po sześciu godzinach gadania do odrapanej ściany ze zdjęciami Sienkiewicza, Nałkowskiej, Żeromskiego, Prusa i Dąbrowskiej w jednakowych czarnych ramkach. Pożaliły się sobie na ciężki los, Ewa dowcipkowała i uśmiechała pocieszająco, gdy nagle oblał ją zimny pot, a nogi same ugięły. Rozejrzała się dyskretnie dookoła, bo miała wrażenie, że świat się wali im na głowy. Tak rzeczywiste, że przykuliła się instynktownie, jak pod obstrzałem, ale szybko skorygowała postawę, bo przecież świat nadal stał, a koleżanka oplatała dyrdymały. Wrażenie nie ustępowało. Zmusiła się do stania prosto, przełknęła z trudem ślinę i mową ciała zaczęła wysyłać nieznaczne sygnały- „Pójdę sobie już”. Koleżanka odebrała znaki. W uśmiechach i żartach Ewa zakończyła spotkanie:
-         Przepraszam, ale śpieszę się. Spotkamy się jeszcze, to pogadamy. Teraz naprawdę muszę już lecieć.
A tu właśnie kamienice naokoło zaczęły zakrzywiać się i opadać powoli na chodnik. Już była zorientowana, że to tylko jej szajba, jednak strach był taki namacalny...
-         Taki cholernie realny...
Zazwyczaj wtedy też robiło jej się niedobrze i miała wrażenie, że się chwieje i zaraz przewróci. Jednak się nie przewracała. Miała też uczucie, jak z niektórych swoich snów- że nie może podnieść nogi, że nie sposób oderwać jej od ziemi, a jeśli już się uda, to waży tonę i trzeba nią szurać o beton. Gdy wtedy gdzieś szła, najwyższym wysiłkiem woli korygowała każdy krok, każde zachwianie i jeszcze pilnowała, by nikt jej wysiłków nie zauważył.
-         Żeby wyglądało normalnie.
I nikt nie zauważał.
-         Ale nie było...
Wracała do domu spocona, jak mysz, z mdłościami podchodzącymi do wyschniętego na pieprz przełyku, powtarzająca w modlitwie:
-         Niech się skończy. Błagam. Niech przejdzie.
Jeśli mogła, zaszywała się w swoim łóżku pod pretekstem zmęczenia i usiłowała przespać. Na początku się udawało. Budziła się w świecie, który nie zamierzał nikomu runąć na głowę, a jej nogi niosły ją pewnie. Jednak zaufania- ani do świata, ani do swoich nóg, nie odzyskała już nigdy.
-         Skoro zdarzyło się raz...
Żyła w lęku, że wróci.
-         W tym, co najgorsze, zawsze mam rację. Przeczucia... Przekleństwo każdej matki. Jeszcze Mała nawet nie zagorączkowała, a ja już wiedziałam, że coś się kroi. Po jednym kaszlnięciu byłam przygotowana na zapalenie płuc Czuć, przeczuwać... Jak się czai, jak zagląda zza rogu, jak wyczekuje, by rozpocząć atak. Gdy chorowało dziecko wstępowała we mnie nagła siła, energia do odparcia ataku i dziwna pewność, że dam radę. Wobec siebie, nagle robiłam się bezradna i pewna klęski. Pewna, że nie mogę nic zrobić. Nie mogę się przygotować i nie ma rozsądnej reakcji. Więc czuję, myślę, czekam. Jak pieprzona Kasandra. Patronka wszystkich wariatek. Apollo-bezwzględny, cwany i inteligentny -pod pretekstem pocałunku, napluł jej w usta i dlatego nikt nie wierzył w jej proroctwa. Przestała więc w końcu oplatać szaleństwa... Samotna w swoim szaleństwie. Ale nie uciekła... Dlaczego? Bo pewnie sama sobie nie dowierzała...W snach proroczych nie widziała, jak w panice ucieka. Jak tuli święty marmur do obnażonych piersi. Tego sobie nie wyprorokowała. Wariatka. Smutna, mądra, przewidująca wariatka. Ja teraz też czułam, że nadchodzi. Maskuje się i myli drogi, ale nieuchronnie zbliża się, zataczając tylko wielkie koło- najgorsze. Najgorsze...
I wracało.
-         Czarne okręty zawracały z pełnego morza i cicho cumowały w zatoce...Naprawdę szaleni ludzie, w radosnym, pijanym pochodzie, plotąc wieńce w jego grzywie i słając przed nim kwiaty, wprowadzali drewnianego konia niszcząc niezdobyty mur, a Kasandra przywarta do posągu stojącego na miejscu skradzionego palladium, czeka, aż Mały Ajas zwlecze ją za włosy. Czeka nieuchronnego. Przepowiedzianego swoim głosem.
Podchodziło ostrożnie, jakby bało się zaatakować wprost. Sama nawet zaczęła sobie w duchu tak to nazywać:
-         Mam atak...

3 komentarze:

  1. Ewo, jestem pod wrażeniem języka i stosowanych odniesień. To zwiększa siłę wgłębiania się w duszę bohaterki i oddaje po prostu żywo i wzruszająco całą jej emocjonalność. Salut.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakież tam "flaki"!!! :)
    A książkę na święta sobie zamawiam. ;)

    OdpowiedzUsuń