środa, 15 czerwca 2011

To jeszcze trochę z poczatku...

Nie próbowano z nią rozmawiać. Nawet ten pogodny młody doktor, który rozmawiał z jej mężem.
-          I chwała Panu- myślała.
Niczego tak bardzo nie pragnęła, jak jakiegoś kąta, w którym mogłaby się zaszyć. Przekazywali ją sobie z rąk do rąk, jak jakąś paczkę. Ona posłusznie dreptała wykonując nieskomplikowane polecenia:
-          ”Proszę się przesunąć.”,
-          ” Proszę to postawić”.
To akurat było do jej torby.,
-          „Proszę usiąść i poczekać”.
Jedyną informację usłyszała jadąc windą. Brzmiała:
-          ”Pojedziemy windą”.
 Ludzie w białym mieli zawsze w kieszeniach klucze zasuwkowe i machinalnie, jak klamką, otwierali kolejne drzwi, które, miała takie wrażenie, były wszędzie. Gdy  czasem jeden biały człowiek spotykał drugiego białego człowieka, rozjaśniał się cały uśmiechem i następowała serdeczna, niewyszukana konwersacja, która jakimś tajemniczym łukiem omijała jej postać. Dowiedziała się np., że szkarlatyna Piotrusia już minęła, a do Ustrzyk pojadą kiedy indziej, bo na razie nie ma urlopu. Że w sklepie „na szpitalu” są bardzo fajne termometry na baterie, że bardzo mało „żrą energii” i są dokładne, wreszcie, że  „fajne buty sobie kupiłam na mieście”. Generalnie wszystko było albo „fajne” albo O.K. O niej nic.
-          Pewnie dlatego- pomyślała- że nie jestem fajna i ze mną nie jest O.K.
Zachowywali się, jakby była przezroczysta. Słowa wyrzucali ponad jej głową, choć wcale nie była niska, miała uszy i całą resztę. Była jakąś procedurą do wykonania. I trzeba przyznać, że ta rola doskonale jej odpowiadała. Mogła spokojnie jeszcze bardziej cofnąć do skorupy i liczyć na to, że się odczepią.   
-          Gdybym teraz miała udawać zainteresowanie lub, nie daj Boże, się uśmiechać…- tego bała się bardziej.
Całkowicie obojętny jej był los Piotrusia i pogoda w uzdrowiskach. Obojętne jej było absolutnie wszystko. Nawet własne dziecko.
-          Mam dziecko? No tak, mam… Śliczną, mądrą dziewczynkę, która ma nieczułą, zobojętniałą matkę… Że też musiała trafić na mnie…
Zachwiała się i człowiek w białym przytrzymał ją mocno pod rękę, nie przestając rozmawiać z tym drugim. Właśnie wyszli z windy i ta sama pielęgniarka o nieokreślonej płci, która otworzyła im drzwi izby przyjęć, zapisywała coś w zeszycie w kratkę. Najwyraźniej była od zapisywania i kwitowania odbioru. Nastąpiło przekazanie. Usłyszała i wykonała kolejne: ”Proszę usiąść”.
-          Wreszcie trochę spokoju. Wreszcie może dadzą mi spokój. Jeśli już mam zapaść w ten czarny lej, chcę to zrobić sama. Niech tylko nikt ode mnie niczego nie chce, nie spodziewa się, nie oczekuje. Nie mam siły. Tak bardzo nie mam siły…
Najbardziej znienawidzone ostatnio przez nią słowo, brzmiało: ”Musisz”. wszystko, co zaczynało się od niego, otwierało czarną, bezdenną przepaść. Nie miała już siły walczyć. Gotowa była już spaść i nie bronić się rozpaczliwie więcej. Po co? Jeśli i tak prowadzi to do jednego? Po co się tak niemiłosiernie katować? Żeby o minutę opóźnić nieuchronny koniec? Po co?
-          Kto to powiedział?- myślała- Kto powiedział, że śmierć nas nie dotyczy, bo jak jesteśmy, to nie ma jej, a jak jest, to nie ma nas? Kto?
Nie mogła sobie przypomnieć. Ostatnio wielu rzeczy nie mogła sobie przypomnieć, a najgorszą z myśli była, że nie pamięta nawet, jak się nazywa. A tą naj, najgorszą- jak na imię ma  Mała.
-          Asia, Joasia, Asiulek, Asinka- powtarzała wtedy w myślach w kółko, aż jej się zakręciło w głowie.
Lęk, jaki ją wtedy ogarniał, był nieopisany. Nigdzie, na żadnej z setek tysięcy stron literatury polskiej i światowej, którą przeczytała i omówiła, nie znalazła opisu takiego lęku.
-          Tak muszą czuć się zaszczute zwierzęta…
Tak samo pragnęła skulić się w kącie i z szeroko rozwartymi oczami, trzęsąc się, warcząc i gryząc, czekać na ostatni cios. Od pewnego czasu, to już nawet tego chciała. By jakaś miłosierna dłoń ją dobiła.
-          A może nie? Może jeszcze za mało cierpię. Może można bardziej? Tylko trzeba to przetrzymać? Być dzielną. Musieć. Musieć…
I znowu wstępowała w nią ta durna nadzieja. Nadzieja, z która wiązało się niewiarygodne cierpienie, bo nie mogła w nią uwierzyć…Tak długo walczyła, tak długo była dzielna, odsuwała głupie myśli, wynajdywała zajęcia…Wszystko przez nadzieję, że będzie lepiej. Nie było. Było coraz gorzej, a ona nie rozumiała, dlaczego. Nic nie pomagało. Ani  racjonalne jedzenie, ani obżarstwo, ani kulturalne picie, ani opilstwo, ani milutki małżeński seks, ani dziki i zbereźny. Nic. Zazwyczaj każdy dzień był gorszy od poprzedniego, aż wreszcie zaczęła się poddawać…
-          Proszę, pójdzie Pani ze mną.- usłyszała trochę skrzekliwy, ale niewątpliwie żeński głos.
Pochodził od pielęgniarki, która skończyła notować w zeszycie w kratkę formatu A5. Poczłapała za nią wlokąc za sobą torbę. Przechodziły rozpaczliwie długim korytarzem oświetlanym sinym światłem jarzeniówek. Wreszcie przystanęły w przedostatnich drzwiach. Na końcu korytarza, który się znacznie rozszerzał, zauważyła duży otwarty pokój z fotelami pod ścianą.
-          Woli pani przy drzwiach, czy oknie?
-          Wszystko jedno- odpowiedziała słabo, ale zaraz uświadomiła sobie, że nie będzie na sali sama i pewnie nie wytrzyma przy drzwiach.- Chyba chciałabym przy oknie…
-          To proszę...- z westchnieniem kobieta pokazała jej łóżko po lewej stronie od dużego okna.
Na sali stały cztery łóżka, te dwa przy oknie odgrodzone szafą. Przy nich  szpitalne szafki i jeszcze kosz przy drzwiach i druga szafa. Na sali leżały już  dwie starsze od niej kobiety. Jedna niewiele, druga staruszka.
-          Boże… A miał być spokój…-przestraszyła się, że nie wytrzyma tutaj, że to wcale nie jest to zbawienne miejsce, gdzie dadzą jej wreszcie spokojnie zdechnąć.
Położyła torbę na  twardym kocu w zielono- czarno- szarą kratkę. Zaczęła wyjmować swoje rzeczy.
-          Tę szafę mamy na dwie.- odezwała się staruszka i machnęła niedbale ręką w stronę oddzielającej łóżka prostej szafy ze sklejki.
-          A tak… Dziękuję bardzo- odpowiedziała, choć w duchu modliła się, by nie chciały się z nią „zapoznawać”.
Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Rozłożyła wszystko do szafki, powiesiła rzeczy obok płaszcza starszej kobiety i zawahała się, bo pewnie powinna się przebrać, by wyglądać, jak one. To znaczy w pidżamy pod dres lub szlafrok. Nie miała dresów. Tym bardziej takich „szykownych” z aksamitu, jak ta po drugiej stronie okna. Siedziała sztywno na łóżku, z nogami w skórzanych kapciach i patrzyła tępo w podłogę. Ewa postanowiła poczekać na rozwój wypadków, ale jeszcze długo nic się nie działo.
-          Najwidoczniej wypadki tu się nie rozwijają- pomyślała niemal wesoło, choć w jej stanie, to niezbyt fortunne określenie.
Była napięta i czujna. Bardzo chciała sprostać nowej sytuacji, ale na razie nie było czemu „sprostywać”.  Wreszcie kobieta w aksamitnym dresie ocknęła się i mechanicznie zaczęła wykonywać czynności, które Ewa postanowiła naśladować. Doprowadziły ją one do łazienki, umycia zębów, przebrania w pidżamę i  położenia się spać. Potem ktoś wszedł z korytarza, zgasił światło i Ewa została  z wzrokiem utkwionym w sufit. Drzwi nikt nie zamykał. Do środka wpadało światło z koszmarnych, podwójnych jarzeniówek, ochlapanych niemiłosiernie żółtą farbą, która pewnie miała być ciepłą i rozświetlającą, a tymczasem, w połączeniu z olejną położoną do połowy ściany, światłem jarzeniówek i niebieską pecefałową podłogą,  dawała upiorny, nieboszczykowy odcień. Jakiś czas słyszała odgłosy ludzi sunących do łazienki, która była nieco na ukos od jej sali, po prawej, przeciwległej stronie. Mogła też widzieć człapiących w papciach i laczkach.
-          Są też faceci- pomyślała.
Było w niej, jakieś zdziwienie tym faktem, choć sama nie rozumiała jego źródła.
-          Jakoś tak… nie kojarzy mi się TO z facetami.- myślała.
Wkrótce się przekonała, że mężczyzn jest więcej. Teraz czujnie chwytała odgłosy i obrazy, które wkrótce wycichły niemal zupełnie. Choć była wystraszona tym normalnym, ludzkim lękiem człowieka w nowym miejscu, widocznie nie był on tak dotkliwy, bo zasnęła szybko i dawno nieznanym, głębokim snem. Przetaczały się przez nią jakieś obrazy, dźwięki i rozmowy, dawno zapomniane twarze i trwogi. Ciągle miała uczucie, że czegoś zapomniała, nie dopilnowała i przez to, ktoś ucierpi, ale z samego snu nie zachowała w pamięci prawie nic.
            Obudziło ją posapywanie Babci, bo tak sobie w duchu nazwała starszą kobietę. Wierciła się za tą ich wspólną szafą, stękała i posapywała. Potem  nagle wpadła młoda, dziwnie wesoła pielęgniareczka i nie wiadomo po co, bo było jasno, zapaliła światło z raźnym okrzykiem:
-          Wstajemy, moje Panie! 
Kobieta leżąca koło niej sztywno na wznak, otworzyła szeroko oczy, jak zoombi, usiadła na łóżku, wsunęła drobne stopy w papcie i znów, jak nakręcona, powtórzyła wszystkie czynności z wieczora. Z tą różnicą tylko, że  w odwrotnej kolejności ubierania: zdjęła pidżamę, a założyła aksamitny dres. Babcia się chyba w ogóle nie myła. Była też już ubrana. Ewa podziękowała Opatrzności za szafę, która je oddzielała i za to, że pokój był wąski, ale długi.
-          No tak. Tu mnie zaprowadziło…- myślała sobie leżąc jeszcze. – Co z tego będzie? Co ja tu robię?
Pomyślała też, że Mała już pewnie jedzie i nagle zmartwiła się o to, czy wzięła leki na chorobę lokomocyjną dostatecznie wcześnie, by zdążyły zadziałać. A zaraz potem, że pewnie tak, bo jest przecież wyjątkowo obowiązkowa i zapobiegliwa.
-          Zupełnie nie, jak małe dziecko…Da sobie radę… Już, tak naprawdę, mnie nie potrzebuje…
Z rezygnacją wykonała te wszystkie czynności, które chyba należało i usiadła na łóżku czekając na to samo, cokolwiek to było, co kobieta po drugiej stronie. Okazało się, że czekały na obchód. Ruch na korytarzu zmienił charakter na jakiś taki bardziej podniosły, babcia wylatywała, co jakiś czas z pokoju i wychylając się zza drzwi oznajmiała:
-          Są na końcu. Są już u Lidki. Są już pod czternastką.
Wreszcie zakrzyknęła triumfalnie:
-          Idą!
Wpadła na swoje łóżko, przykryła się kocem pod nos i leżała wyprostowana. Do sali weszło troje w rozpiętych fartuchach. Jedyny facet miał stetoskop. Przystanęli najpierw nad łóżkiem kobiety po drugiej stronie. Mężczyzna, na oko koło sześćdziesiątki, postawny i krzaczasty.
-          Kojarzył się z tatą-misiem- surowym ojcem niesfornego Colargola. Siwa gęsta czupryna i białe wybujałe brwi nachodzące na opuchnięte, mocno zagięte ku dołow,i powieki.
Zdjął kartę z jej łóżka, rzucił okiem i spytał, jak się czuje. Wtedy Ewa przekonała się, że jej sąsiadka umie mówić.
-          Przynajmniej jedno słowo zna: „Dobrze” – pomyślała wtedy – a zaraz potem powtórzyła to samo, bo w jej przypadku było podobnie.
Z tym tylko, że jedna z kobiet tłumaczyła w kilku zdaniach facetowi, że pacjentka, czyli Ewa, przyjęta została dopiero wczoraj. Wtedy facet, o dziwo, zwrócił się do niej z uśmiechem i powiedział.
-          To zaczniemy jakieś leczenie…
Zdobyła się na uśmiech także i przytaknęła głową.
Na nic mądrzejszego nie miała siły, choć może powinna się przynajmniej zirytować. W jej obecnym stanie jednak, jedynym co wyprodukowała, było westchnienie pełne osłabiającego znużenia. Kiedy dużo później, będzie myśleć o tej scenie, zdanie, które wypowiedział wtedy doktor-stetoskop, będzie wyglądało mniej, więcej tak:
-          „ Jakie k… „zaczniemy”, jakie k…„jakieś” i jakie k…”leczenie”?

4 komentarze:

  1. Chyba ciężka droga przed Ewą. Bez wątpienia pragnę poznać dalsze losy. Kupię bardzo chętnie Pani książkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciężka, w retrospekcjach jeszcze ciężej...

    OdpowiedzUsuń
  3. Znakomite...
    PO PROSTU ŻYCIE.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ewo, napiszesz coś w wolnej chwili?... Opowiadanie lub "kawałek" z "Anhedonii", która fascynuje.

    OdpowiedzUsuń