sobota, 4 czerwca 2011

"Anhedonia"-początek.



Budynek był tym, najbardziej oddalonym od głównego wejścia i, jak się później przekonała, także najnowszym, jeśli nie liczyć budowanego od trzydziestu lat i nieukończonego gmachu przy centrum kompleksu. Mogli więc przejść przez stary park, przedefilować przez aleję potężnych kasztanowców, minąć dwustuletnią magnolię, która właśnie zrzucała ostatnie różowe płatki i oswoić nieco z niewesołymi myślami. Przynajmniej on nieco ochłonął.
-          Wyraźnie to wszystko mnie przerasta. Najwyraźniej…
Teraz to już nawet bał się myśleć, więc robił, co trzeba i nie próbował prorokować. Nigdy zresztą nie był w tym dobry.
-          Co komu po wizjach z przyszłości? Te z przeszłości przynajmniej mają jakiś sens. Coś z nich wynika…Można jakieś wnioski wyciągnąć…A tu co? Jaki wariant wybrać? Ten czarny, czy jeszcze czarniejszy? Normalny człowiek nie może tak myśleć.- przekonywał siebie nie pierwszy już raz.- Nie może...
A dookoła wiosna buchała z każdego zakątka, zielone podłaziło pod stopy, a zapach go oszałamiał, jakby znów miał dwadzieścia lat. Z drzew spadały ciężkie krople przelotnego deszczu, jeszcze bardziej orzeźwiając ziemię. Drzewa miały egzotyczne nazwy, choć jemu, na wygląd,  kojarzyły się swojsko.
-          Dęby szypułkowe, burgundzkie, miłorząb dwuklapowy odmiany kolumnowej…Cokolwiek to znaczy- pomyślał sobie czytając tabliczki- Modrzewie japońskie, kasztanowce, jakaś glediczja trójcierniowa, a obok- wreszcie coś dla gminu-wiąz polny…Może to miało być arboretum? Chyba jednak nie- za mało miejsca, zbyt publiczne...
Kazała je dosadzać, dawno, dawno temu, dbająca o krajobraz austriacka księżniczka o znanym w okolicy nazwisku z przedrostkiem von. No i przeżyły dwie wojny światowe i kilka pomniejszych. Park stracił styl i protestancką elegancję, bo w komunizmie ważniejsze sprawy zaprzątały władze, ale za to, zapewne, spotężniał. Zwykłe sosny podosadzane tu i ówdzie, miały podpiłowane dolne gałęzie, by nie cieniły trawników, które akurat były wizytówką PRL-u , szczególnie takie z tabliczkami „Nie deptać trawników” z wymalowanym butem hańbiącym właśnie dorodną stokrotkę. Trawniki przerośnięte, zachwaszczone, zażółcone o tej porze mleczem i stokrotkami właśnie, wychodzące na alejki niechlujnie zalane asfaltem.
-          Mieszanka stu lat, trzech ustrojów, czterech nacji i żywiołu.- myślał sobie wciągając do płuc rześkie powietrze i mrużąc oczy od pobłyskujących w późnopopołudniowym słońcu kropel. - Nawet mi się zarymowało. Niedokładnie, ale jednak…
Uśmiechnął się pod nosem i zaraz pożałował, bo przecież to bardzo nieodpowiedni moment na uśmieszki, ale chyba nie zauważyła tego. Szła z nosem nisko, jakby nadmiernie skupiona na samej czynności chodzenia. Próbował to zrozumieć, naprawdę się starał…
-          Ale mamy przecież dziecko…Ja nie mam czasu. Zwyczajnie nie mam czasu…A teraz, co? Kto to wszystko ogarnie?
Szli w ciszy mijając kolejne budynki- duże, ciężkie poaustriackie kamienice. Wielkie wejścia z półokrągłymi schodami, dachy z blachy, zapewne kładzione po wojnie, byleby nie lało do środka, niemiłosiernie obfajdane przez ptaki, poddasza… Nie spoglądała, co prawda, tak wysoko, ostatnio wiecznie skulona, wpatrzona w ziemię tuż przed butami, ale właśnie gałązki, pióra puchowe i zasuszone ptasie kupy pojawiające się cyklicznie, zwróciły jej uwagę. I w taki oto sposób zdarzyło jej się na moment oderwać wzrok od swego nieszczęsnego posuwania do przodu i zobaczyć gołębie gniazda pod dachami starych willi, w których mieściły się kolejne oddziały szpitala. Najokazalsza była kiedyś domem dyrektora, okalał ją kiedyś płot…
-          Pewnie był ogródek…, żywopłot, huśtawki…Dyrektorskie dzieci w krótkich spodenkach na szelkach i falbankowych sukienkach z żorżety i płaszczykach z gabardyny toczące przed sobą serso… Dziś -tylko zdziczałe porzeczki, wypłukany przez deszcze lew z piaskowca na straży ganku…korytarze, metalowe łóżka. Dzieci z problemami neurologicznymi. Epilepsje, porażenia, niedowłady…- myślała człapiąc, a nagle znów te myśli - Szuram nogami. Ciągle powłóczę i szuram nogami…Nie chodzę jak człowiek…
I znów opanował ją ten lęk. Lęk tym większy, im bardziej niezrozumiały.
-          Jak to się robi? Chodzi? Raz, dwa. Lewa, prawa. Muszę pamiętać. Muszę o tym pamiętać. Nic już nie dzieje się bezwiednie. Lewa. Prawa. Znowu. Lewa. Prawa. Lewa...
Znowu świat się lekko zakołysał, a niesmak w ustach przypomniał, że pewnie koniec już bliski i może nie warto patrzeć do góry.
-          Nie patrzę w niebo. Niedługo kark zrośnie się z głową. Jak u świni. Będę ryła w błocie i wywalała oczami, by zobaczyć niebieskie. Niech mnie już zamkną. Do jasnej cholery, niech mnie już zamkną. Chcę leżeć w kącie i nich się wszyscy od… Niech dadzą mi zdechnąć. Niech tylko nikt nie patrzy… Święty spokój. Lewa, prawa. Jakoś tak…W głowie. To siedzi w głowie…Nie można uciec. Obcięcie łba… Tak. To by pomogło. Tuż przy karkówce. Tylko niech mała na to nie patrzy. Proszę.
Przytrzymał ją pod ramię, bo wydawało mu się, że się zachwiała.
-          Wszystko dobrze?- zapytał.
-          Jasne. Wspaniale. Frunę nad ziemią, wiosennie, niezmiennie…-pomyślała z goryczą i poczuła, że łzy zbierają jej się w kącikach oczu.
Nic nie powiedziała, odepchnęła jego rękę. Przełknęła, ale gruda w gardle pozostała.
Zaparkowali daleko za szpitalem. Jak zwykle przejechał kilka pustych miejsc, nie wiedzieć czemu mu niepasujących, a potem już nie było, a droga zaczęła zakręcać pod górę. Auta stały wzdłuż i znaleźli miejsce dopiero u wylotu ulicy.
-          Właściwie jest mi przecież wszystko jedno. Wszystko jedno, gdzie ten gruchot stanie, czy zahaczy błotnikiem o wysoki krawężnik, czy będą na niego spadać te obleśne nasiona wyglądające, jak brązowe glisty. Dziś dodatkowo mokre od deszczu… sznurkowe liszaje i czy wdepnę po wyjściu z auta białymi butami w wiosenną kałużę…Wszystko jedno. Niech już mnie zamkną.
I specjalnie postawiła wychodząc z auta nogę w sam środek błota. On udawał, że nie widzi. Teraz ten upaprany but, przed oczami, gdy szła pochylona, odmierzał:
-          Prawa. Prawa.
Dochodzili do celu. Budynek wyglądał, jak gierkowski po liftingu. Ale dosyć starannie wykonany. Nawet klomby były dokoła i w powietrzu jeszcze unosił się zapach farby i niewyschłego cementu. Budynek był świeżutki, jak cała ta wiosna dokoła. Na pierwszym piętrze na całej długości zbudowano wsunięty balkon. Zauważył, że kraty są tylko w oknach na wysokim parterze i w piwnicach. Nie wiedzieć czemu, ucieszyło go to. Głupkowato się uśmiechnął i zaraz tego pożałował. Na pewno zauważyła. Jej twarz, ostatnio i tak ciągle zacięta, ścisnęła się jeszcze bardziej. Westchnął głęboko i zadzwonił do drzwi. Nie było reakcji. Zaczął czytać plakietki przy przyciskach:
Dyżurna pielęgniarka.
Portiernia.
Dyżurny lekarz.
Nie miał pojęcia. Ona usiadła na murku. Znów skulona w sobie, zapadnięta.
-          Może coś z tym, kto zrobi?- przemknęło mu, nerwowo przez głowę.
-          Ja mam dość!
Nacisnął wszystkie po kolei. Wreszcie ktoś się niewyraźnie, poprzez trzaski i szumy, odezwał.
-          Słucham.
Właściwie nie bardzo wiedział, czy to było uprzejme, czy wściekle znużone.
-          Bardzo przepraszam. Mamy skierowanie do szpitala.
-          Przyjęcia od drugiej strony.
Usłyszał, teraz wyraźnie, skrzekliwy głos i krótki grzechot odkładanej słuchawki.
-          To na pewno nie było jednak uprzejme.
Został z półotwartymi ustami. Ona podniosła się z murku i szła jakąś tylko sobie widomą ścieżką, na tyły budynku. Podniósł torbę z jej rzeczami i poszedł za nią. Zeszli po schodach, jakby do piwnicy, ale były tam okna, tyle tylko, że u samego sufitu. Z tyłu był podjazd, więc chyba można tu było podjechać wprost karetką. Zapukali do kolejnych drzwi i tym razem prawie od razu im otworzono.
-          Przyjęcie na salę?- spytała bez ogródek pielęgniarka o nieokreślonym wieku i płci.
I nie czekając na odpowiedź, zażądała:
-          Skierowanie proszę.
Znowu został z otwartymi ustami, bo właśnie chciał odpowiedzieć, ale tylko sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał papierek.
-          Lekarz zaraz przyjdzie- oznajmiła i wyszła.
Zostali sami w czymś w rodzaju poczekalni. Postawił torbę na białym, jak wszystko wokoło, krześle, a sam usiadł obok. Ona stała. Pochylił się do przodu i zaczął wyginać palce. Słońce na końcu korytarzyka wpadało prawie prostopadle przez okno u sufitu i barwiło na czerwono przeciwległą ścianę.
-          Może zaczną Cię leczyć…- powiedział cicho.
-          Idź już. Dam sobie radę. Idź już do domu. Nie chcę, żeby siedziała sama.
Skoro już miało być, niechby było. Niech tylko nikt nie widzi. Chciała byś sama.
-          Jezu.. Co ja powiem dziecku? -pomyślał nagle, ale nie dała mu tego powiedzieć.
-          Tylko nic jej nie mów.
Ostatnio wszystko robiła, a więc i mówiła, w zwolnionym tempie, jakby słowa sprawiały jej ból albo trudność.
-          Nie kłam też za bardzo.-znowu nastąpiła dłuższa pauza.- Będzie czuła…Wyczuje, że oszukujesz. Powiedz, że jestem w szpitalu, ale, że to nic takiego, że mnie badają na serce i niedługo wrócę. Albo nie. Teraz nic nie mów…Dopiero, jak wróci. Teraz niech ma spokój.
Przytaknął ruchem głowy. Zapadła cisza. Taka zupełna, dźwięcząca w uszach.
-          Poczekam, aż przyjdzie lekarz-powiedział wreszcie.
Musiał odchrząknąć, bo uwięzło mu coś w gardle i „poczekam” wyszło bardzo niewyraźnie, coś jak „czkam”.
-          Jak sobie chcesz. –powiedziała sucho.
-          Jak sobie nie chcę- pomyślał, ale już nauczył się przygryzać język.
Ostatnio zrobiła się taka drażliwa, że nawet zwykłe okrągłe zdania wyprowadzały ją z równowagi. Przy okazji i jego też.
-          A przecież kiedyś miała mistrzostwo świata w ciętych aluzjach – znowu pomyślał, ale znowu sam się skarcił.-Nie powinienem o niej mówić w czasie przeszłym…To wszystko. to tylko jakiś koszmar, który minie. Wszystko przecież mija. Jak nieszczęście, jak choroba…
Długo nie wierzył, że coś jej naprawdę jest. Nie wierzył, że to jakaś choroba. Zresztą robiła wszystko, jak dawniej. Może nawet więcej. On był stale zajęty. Wpadał do domu jeść, spać i w nocy po jej ciało. Czasem bawił się z Małą, zaganiany do tego przez nią siłą, bo wolałby kanapę i telewizor. To normalne. Ciągle pracował. Gdy zaczęła się skarżyć na coraz to nowe bóle- wysyłał ją do lekarzy. Chodziła, wracała zdrowa. Potem znowu się zaczynało. W końcu przestała. Pomału wycichała, spokojniała i jakby osuwała się do środka, w głąb siebie. Był zadowolony. Przestała mieć do niego pretensje o rzeczy, na które nie miał wpływu, przestała narzekać i marudzić. Ich seks też się wyciszył i był mniej innowacyjny, ale był i to mu wystarczało. Tego jednak, co działo się ostatnio, nie dało się już ominąć, przeczekać. W dodatku kompletnie nie wiedział, co się dzieje. I, jak do tej pory odsuwał od siebie myśl o chorobie, tak teraz  równie silnie myślał, że to tylko choroba właśnie. Że przecież ją wyleczą i cześć. Odnowioną i wyrestaurowaną odstawią pod drzwi.
-          Muszę tylko zadbać, by porządnie ją leczyli. By niczego nie zlekceważyć. Zrobić porządnie. Ona musi teraz myśleć tylko o sobie i jeść grzecznie te tabletki. Wszystko wróci do normy. Musi.
I gdzieś na dnie jego mózgu, po raz pierwszy w życiu zakiełkowała myśl, która jednak nigdy nie została sformułowana, ale sprowadzała się mniej więcej do tego, że nie wyobraża sobie życia bez niej.
Teraz stał z nią przed tymi drzwiami i nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
-          Proste pocieszenia wykpi, patetyczne- wyśmieje…To nie do zniesienia. –myślał coraz bardziej zdenerwowany na to wszystko.
Na to, że musi się zastanawiać, co powiedzieć i siedzieć tu, przed tymi durnymi, białymi drzwiami.
-          A w ogóle, to nie mam czasu. Nie mam czasu. Mam obowiązki. Muszę wracać do roboty i dziecka- ręce trzeszczały wyginane w stawach- Faktycznie nie powinna być sama. O, kurde. Jutro przecież jedzie nad morze! Na śmierć zapomniałem…
Odwrócił się gwałtownie do niej i spytał:
-          A co z tą zieloną szkołą? To chyba jutro?
Na jej twarzy pojawiło się coś na kształt kąśliwego uśmiechu, ale nawet, jak na ten rodzaj, to był nieco skarlały uśmiech.
-          Wszystko jest gotowe. Spakowane. Rano odwieziesz ją tylko pod szkołę.
-          Jak rano? Jak to, rano? Mam na siódmą do pracy- oburzył się bezwiednie i próbował zaraz zatuszować, to co powiedział - To znaczy… No… Oczywiście…Jakoś się zerwę… Ale jutro ta narada… Kurde…Ale …no tak … Jasne.
-           Nie wysilaj się- skarciła go kwaśno- Jadą o szóstej. Musicie wstać o piątej…
-          Ach… No tak… Nie musisz się martwić. Wszystko załatwię.
I przyszedł lekarz. Młody przystojny człowiek o bardzo miłym obejściu. Krótko powiedział mu o możliwościach odwiedzin, zasięgania informacji itd. Potem rzucił w jego stronę głośno i nawet filuternie, akcentując pointę, jak w bajkach:
-          A żona zostaje z nami…
I tyle. Zamknęły się za nią drzwi, a on został po drugiej stronie. Bezwiednie wyszedł po schodach na alejkę. Odwrócił się jeszcze z niemiłym uczuciem, że zostawił torbę.
-          Ale no tak… Torba jest jej…
Przystanął przed bramą. Słońce właśnie znikało za krzakami na horyzoncie. Zapowiadała się piękna, pachnąca majowym deszczem noc.
-          Ewa…- powiedział cicho na głos i poszedł w stronę samochodu.

4 komentarze:

  1. Bardzo - bardzo dziękuję za Anhedonię!! Biorę się właśnie za lekturę. Z wrażeniami odezwę się później...

    OdpowiedzUsuń
  2. "A żona zostaje z nami…"
    Ewo, cóż za atmosfera... Jestem GŁĘBOKO wciągnięty w ten świat... Czy jest szansa na choć jeszcze jeden kawałek? Polecę ten fragment w jutrzejszym poście przy okazji publikacji opowiadania. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. A co byś chciał? Coś ze środka? Refleksje czy akcja?

    OdpowiedzUsuń
  4. Hm, trudno wybrać, bo tu sam początek, te pierwsze doznania bohaterki niezmiernie ciekawią i frapują... Może jakiś kawałek z silnymi jej emocjami, albo właśnie refleksjami - coś z tego, Ewo. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń